
Mam jednak nieco inne zdanie.
Nie to, że boję się malarstwa współczesnego, tylko jestem na nie głuchy. Nie słyszę, nie czuję, nie widzę tego, za nim.
A tak się to zaczęło….
Pod koniec lat 60. XX wieku zobaczyłem “Siedzącą kobietę” Picassa. To nazwisko usłyszałem w pocztowej poczekalni. Majster dowodzący ekipą remontową tłumaczył mojej Matce, jak jej ten urząd wymalują. Powtarzał nieustannie: wie pani… a tutaj, na całej ścianie machniemy takie essy-floresy i picasso.
Po zakończonym remoncie ludzie przychodzili, dziwowali się, stroili miny… Starsze kobiety machały ręką, ktoś splunął (wtedy w urzędach publicznych, w jednym narożniku zawsze stała… spluwaczka). Wezwali na pomoc fachowca. Malarz Stankiewicz kiwał głową. A po południu – upił się. Jak codzień. Essy-floresy i picasso może były dodatkowym pretekstem.
Z czasem ludziska się oswoiły. Ksiądz dobrodziej nie zważał na takie dziwactwa. Przynosił zrolowany bilon z tacy, kłaniał się i w pokornej pozie wychodził, zawsze głaskając płowe główki gumienieckiej dzieciarni. Felczer, witający się zawsze donośnym głosem, teraz jakby ciszej się odzywał, a poeta z Wierzbowej – wiecznie zgarbiony – jakby się wyprostował. Wszystko za sprawą tego Picassa.
Kiedyś przyszli na pocztę obcokrajowcy. Kazali sobie ich amerykańskim aparatem zdjęcie w nowoczesnej poczekalni zrobić. Na tle malunków. Nadziwić się nie mogli.
Po latach zrozumiałem: dziwili się, że na takiej podmiejskiej poczcie stać tych biednych ludzi na malunki, za które cały świat ciężkie miliony dularów płaci. A tu – prosiaki po ulicy biegają a na poczcie mają taką modern art gallery.
-Bo to antychrysty! – mówiła wieczorem sprzątaczka Leonia. Widziałem jak ręka ją świerzbiła, żeby tą mokrą szmatą, co nią posadzkę zmywała, przeciągnąć po ściennych zygzakach, falach, krzywych kwadratach i najgorsze – po tej… tfu… jakieś plamie, co się o! źle kojarzyła.
Edukacja artystyczna w tamtych latach napotykała na wielki opór ze strony przyzwoitości i poprawności. A te wynikały z tradycji, bojaźni bożej i ładności. A taką gwarantował malarz Stankiewicz. Miał wałki ze wzorem różyczek albo gwiazdek. I lamperie też dobrze szpachlowane malował na wysoki połysk. Człowiek nie musiał się wstydzić, że mu jakiś byle kto mieszkanie odnawiał.
I chyba wtedy, pewnie jeszcze niewyraźnie pojawił się w mojej świadomośći tenm oczywisty dziś dylemat wartościujący: kto czy co?
Ważne jest kto stworzył dzieło czy liczy się przede wszystkim dzieło, a nie jego twórca.
E.H. Gombrich w tak cenionych na świecie rozważaniach “O sztuce”, swoją opowieść zaczyna od stwierdzenia, że sztuki nie ma. Są tylko artyści.
Dobry, bo nierozstrzygalny to problem do rozważenia podczas wystawy malarstwa współczesnego. Jak choćby tej majowej, w Willi Lentza w Szczecinie, otwieranej 15 maja, a prezentującej obrazy ze zbiorów szczecińskich kolekcjonerów sztuki i instytucji kultury.
cdn.

One reply on “Nie taki wilk straszny… cz. 1”
Reprodukcja tytułowa: Jan Powicki, Widok od ulicy Sołtysiej, 1945, akwarela na papierze, 29 x 36 cm
Comments are closed.