UWAGA!
To jest OSTRZEGAJĄCE ZASTRZEŻENIE ostrzegające!
Jeśli w trakcie czytania tego felietonu zauważą Państwo, że nagle traci on sens, a piszący odchodzi od spokojnego i logicznego wywodu – proszę powiadomić służby ratunkowe najbliższego gabinetu figur woskowych. Wystąpienie wskazanych objawów będzie potwierdzaniem, że jednak nie wytrzymałem i można będzie mnie… odstawić. Do wzmiankowanego gabinetu. A nie tam, gdzie chciałbym spocząć…
Nie, nie idzie o zawał (mam dokument szpitalny – kuriozalny, ale prawdziwy, w którym stwierdza się: prawdopodobieństwo wystąpienia zawału u pacjenta (MK – podkr. MK) jest mniejsze niż 1%. Idzie o psychiczną odporność, o powagę i wyrozumiałość. W jakim zakresie? Wyjaśnię w trakcie pisania.
Zaczynam.
Jak? Po prostu!
Wpisałem w nawigację: Greifswald, Rakower Straße 7. Komputer wskazał bodaj trzy trasy. Wybrałem tę z najmniejszą ilością zakrętów. Nie po to całe życie człowiek kręcił i lawirował, żeby na starość nie mógł jechać prostą drogą.
Po tłustej godzinie auto zaparkowałem w podziemnym garażu pod muzeum. Udało mi się! Garaż pełny. A miasto? Nie byłem tu trzydzieści, może trochę więcej lat? Jak każde na Pomorzu – zadbane, a dachy zroszone październikowym deszczem, w świetle zapalonych właśnie latarni, kusiło impresjami zza każdego niemal zakrętu jednokierunkowych uliczek, z możliwością tylko chwilowego parkowania dla dostawców towarów i kurierów. Miejsce dla ludzi, a nie dla samochodów.
Hanzeatyckie i uniwersyteckie miasto Greifswald zostało ufundowane w 1199 roku przez Cystersów. Od 1456 roku kształci studentów w naukowym centrum nieco mniejszym od tego w Rostocku. Blisko 50 tysięcy mieszkańców, w tym 10 tysięcy studentów i sześć tysięcy naukowców.
Powtórzyć te dane? Robią wrażenie?
Tutejsze Muzeum ma dla całego, powtarzam: całego Pomorza niezwykle istotne znaczenie. Nie tylko ze względu na zbiory i zasoby, ale także na metodyczną, systematyczną pracę na rzecz promocji regionu: jego historii i specyfiki. To osobny temat, lecz teraz przedłużam ten wstęp, by ustabilizować ciśnienie, wyrównać emocje, o czym uprzedzałem na wstępie.
Zatem – kiedykolwiek i gdziekolwiek pytałem w prawie półmilionowym Szczecinie o materiały dotyczące przeszłości miasta i regionu, zawsze spotykałem się z oczywistą odpowiedzią:
– U nas nie ma, a sprawdzał pan w Greifswaldzie?
Pojechałem zatem do hanzeatyckiego i uniwersyteckiego miasta, do muzeum, z dwóch powodów: prezentacji nowego czasopisma, polsko-niemieckiego, poświęconego integracji mieszkańców pogranicza, o czym szerzej informowałem tutaj oraz po to, aby obejrzeć zjawiskową (to pierwsze skojarzenie po zapoznaniu się z materiałami promocyjnymi) wystawę malarstwa Caspara Davida Friedricha. Miasto celebruje 250 rocznicę urodzin swojego obywatela, który w świecie sztuki i kultury rozsławił je w skali światowej. Jak greifswaldczycy przygotowywali się na tę okoliczność? Na stronie muzeum, w języku polskim – pełny przegląd najważniejszych akcji promocyjnych.
Czy kiedykolwiek, z jakiejkolwiek okazji podobne przedsięwzięcie edukacyjne zostało zorganizowane po naszej stronie, tego samego Pomorza?
Funduję nagrodę w postaci dobrze solonego śledzia każdemu, kto powie, że tak – są takie akcje, a ja trwam w błędzie, nic o tym nie wiedząc. (Wiem, wiem, trochę przesadzam, ale pod względem ilości zaangażowanych w te akcje odbiorców, nie możemy się ze sobą równać).
Drugą nagrodą będzie rozkosz patrzenia na to, jak ja zjadam tego solonego śledzia metodą foki, jeśli ktoś wytłumaczy mi szczecińską akcję promowania pomorskiego malarza. Tę akcję wspiera także greifswaldzkie muzeum.
Mój solony śledź – proszę mi wierzyć – ze względu na swoje walory dietetyczne i zdrowotne, przebija atrakcyjność dwóch – jak na razie – nagród dla laureatów Wszechpomorskiego konkursu artystycznego: Caspar David Friedrich – romantyk z Pomorza.
Cytat z regulaminu:
Głównymi nagrodami są ekskluzywny weekend w Hotelu Cesarskie Ogrody w Świnoujściu oraz Nagroda Marszałka Województwa Zachodniopomorskiego w wysokości 3000 zł.
Cesarskie Ogrody to firma prywatna. Może ze swoimi pieniędzmi robić co zechce. Ich prawo. Ale co to jest za instytucja: Nagroda Marszałka Województwa Zachodniopomorskiego? Trzy tysiące, niby nie dużo, ale tu trzy, tam trzy i jeszcze w paru miejscach po trzy i mamy milionik. Nagrody marszałków – jak się okazuje – to rutyna. Tyle, że kiedy król czy wielmożni panowie nagrody takie drzewiej fundowali, robili to z własnych pieniędzy, pochodzących z łupów wojennych lub ciemiężenia chłopów pańszczyznach. Dziś obywatel dobrodziej marszałek szasta naszymi podatkami i tylko czeka, kiedy jego konterfekt zawiśnie pośród Radziwiłłów, Potockich czy innych Kurzo-Stopniewskich. A jak nie zawiśnie, to się tam któregoś dnia w ramce sam powiesi.
Znalazłem w Internecie coś takiego:
Nagroda Marszałka Województwa Mazowieckiego to wyróżnienie kierowane do ludzi aktywnych społecznie, angażujących się w działania umacniające tożsamość kulturową Mazowsza, służące rozwojowi i promocji regionu. Samorząd Województwa Mazowieckiego od lat docenia działania na rzecz wspólnoty mazowieckiej, wspiera niepospolite pomysły i twórcze inicjatywy, które są wyrazem pasji oraz potrzeby serca.
Niepospolite pomysły i twórcze inicjatywy.
Czy takim pomysłem jest inicjatywa związana z greifswaldczykiem Friedrichem?
Kto i od kiedy w Szczecinie interesuje się tym malarzem? Wykluczam zachwyty specjalistów, którzy – podobnie jak Greifswald – znają obrazy Friedricha głównie z reprodukcji. Namalował ich podobno 500. Ale gdzie one są?
Zachodzę więc w głowę – jak uczestnicy wszechpomorskiego konkursu błysną niepospolitymi pomysłami i twórczymi inicjatywami, by wygrać weekend lenistwa w hotelu lub ślepokurzą nagrodę marszałka, skoro dzieła Friedricha są w obiegu wystawienniczym tak rzadkie, jak kometa nad moją wioską.
Czytam w regulaminie:
Do udziału w konkursie zapraszamy artystów w różnym wieku – dorosłych, studentów oraz młodzież licealną od 15. roku życia (m.in. licea plastyczne). Konkurs ma charakter międzynarodowy i jest skierowany do twórców w Polsce i w Niemczech.
Żeby nie być posądzonym o złośliwość, pomijam ukrytą w powyższym zdaniu definicję artysty i wyraźne zastrzeżenie, że konkurs adresowany jest tylko do nich. Artysta. Kim ci on jest? Jest kimś w różnym wieku. Co więcej – może być dorosłym, studentem oraz młodzieżą licealną, ale od 15 roku życia. Co szczególnie ważne – może być plastycznym licealistą, co nie wyklucza udziału licealistów lotnictwa, straży pożarnej czy pielęgniarstwa w konkursie.
Konkurs jest międzynarodowy, czyli polsko-niemiecki.
A zatem – według podanych w regulaminie kryteriów – na boisku mamy potencjalnie 100 milionów obywateli z obu państw. Jest rozmach? Jest. Jest siła? Jest.
Dalej regulamin:
Nie chcąc decydować o formie artystycznych propozycji, oczekujemy prac w dowolnych technikach – malarstwo, akwarela, pastel, rysunek, grafika, fotografia, kolaż, animacja czy wszelkie inne dostępne formy artystycznej wypowiedzi.
O poetach i piosenko pisarzach – ani słowa. Chyba, że to są ci „wszystko inni”.
Skracając ten akapit – wystarczy powiedzieć: namalujta co tam sobie chceta. A nawet po dwa, trzy dzieła w każdej z technik. W końcu jest Pomorze Zachodnie tak wściekle malarsko uzdolnione, że galerie, drżyjcie w posadach! Nadchodzą artyści!
Gdzie my te pół miliarda prac wyeksponujemy? Szykuje się „artystyczna zbrodnia” wszech czasów – wieszanie obrazów. Nawet gdyby wszystkie galerie świata opróżnić z ich zramolałych zbiorów, żeby umieścić tam łowców nagrody marszałka – należały dodać do przestrzeni wystawienniczych Saharę, a wiatraki z morskich farm wiatrowych połączyć sznurkami (tak jak niegdyś gruszę i śliwę), żeby między nimi rozwiesić zgłoszone prace jak niegdyś – bieliznę.
Jeden konkurs, a takie emocje. Pewne jest tylko jedno: trzy tysiące od marszałka i weekend w świnoujskim „przybytku zbytku”.
Następne akapity regulaminu opisują warunki udziału w konkursie.
Pierwszego nie przejdę ani ja, ani nikt inny. Czytamy:
Są trzy warunki. Pierwszym jest wrażliwość niezbędna dla zrozumienia i przeżywania melancholijnych światów z płócien Caspara Davida Friedricha. Drugim jest talent. Trzecim zaś kreatywność.
Nawet jeśli ktoś ma talent i jest kreatywny, to jak przekonać siebie i marszałka, że to np. nie on, a ja wykazuję się „wrażliwością niezbędną dla zrozumienia i przeżywania melancholijnych światów” z płócien pana Friedricha. Poza tym – cóż za polityczny lapsus! Czy może być ktoś bardziej utalentowany i kreatywny od fundatora nagrody? No, zaskakujący brak wyczucia politycznego ze strony organizatorów.
EKG, RTG, ultrasonografia, badanie palpacyjne konkursowicza będą tu pomocne? A może kandydata wystarczy uchwycić mocno za szyję, unieść, potrząsnąć zdrowo jak śliwkę węgierkę, o tej właśnie porze roku, by obsypała się ze swoich owoców? I to będzie ta wrażliwość?
Kto ma wzorzec wrażliwości w odniesieniu do melancholii Friedrcha? Jeśli przyjdę przed oblicze komisji z lustrem, to ja czy moje odbicie poruszy wskaźniki, czujniki, ceweczki i diodeczki jury, by jednemu z nas przyznać zaświadczenie lub świadectwo doczesnej wrażliwości na friedrichową melancholię?
Wreszcie, gdzie sam mogę tę melancholię w sobie trenować? Może jakieś spa lub siłownie ogłoszą akcję trzydziestodniowego dochodzenia do friedrichowej wrażliwości?
Powtórzę – obrazy Friedricha są tak rzadkie, jak wygrana w totolotka.
Pamiętam moją pierwszą porażkę na niwie sportowej. Pani od wu-ef podniosła poprzeczkę może na 53 cm? Kto przeskoczy – ma piątkę. Ja nie przeskoczyłem.
Stałem jak wyrzutek na wielkim boisku imponującej SP16 ze świadomością, że spartoliłem sprawę, obniżyłem średnią sportową klasy, a ta, poprzez moje wu-ef-owskie niewyrobienie przesunęła się w szkolnym rankingu o jakieś trzy centymetry wstecz.
Ale takie szkolne reguły rozumiem, szanuję. Do dziś wstydzę się mojego niedołęstwa. Nie opuściło mnie ono, jak widać, także w piśmie i słowie. Bo każdy inny zachwyciłby się takim argumentem: „wrażliwość niezbędna dla zrozumienia i przeżywania melancholijnych światów z płócien Caspara Davida Friedricha”. A ja – nie.
Teraz słowo na temat przeżywania… Przeżywanie emocji Friedricha.
Jak udowodnię komisji, że osiągnąłem ten stan? Może oświadczę się komisji na piśmie: przeżywam tak jak Friedrich. A nawet bardziej niż on, bo… bo… zamiast dwóch imion przed nazwiskiem mam trzecie, z bierzmowania. A kolega Friedrich – co? Tylko dwa? Więc – komisjo – wygrałem? W Carskich Ogrodach melduję się, kiedy?
Dość. Basta.
Dorota Makrutzki, kierująca Referatem do Spraw Kultury Pomorza i Brandenburgii Wschodniej przedstawiła mnie dyrektorce muzeum w Greifswaldzie, pani doktor Ruth Slenczka.
– Miło, i tak ludnie! Zawsze mają Państwo tak wielu zwiedzających?
– Szczególnie teraz, gdy trwa gabinetowa wystawa Friedricha, przyjeżdża do nas mnóstwo ludzi z całych Niemiec. A nawet z Europy.
Potwierdzam, podczas wieczornej dyskusji na temat czasopisma, kolejni rozmówcy przedstawiali się w taki sposób: przyjechałem na wystawę, jestem stąd lub stamtąd, ale zainteresowało mnie także wasze czasopismo.
– Ale malarz jest przecież znany od ponad 200 lat.
– Tak, tylko nigdy nie udało się w jednym miejscu zgromadzić tylu jego prac, w sumie i tak niewiele, bo starczyło na aranżację zaledwie wystawy gabinetowej.
Rzeczywiście – wystawa – jak mówi się o podobnych w Szczecinie – jest kameralna. Ale wykonanie zdjęcia poszczególnych dzieł wymagało wiele cierpliwości. Przed każdym z płócien stało zawsze kilka osób, wpatrzonych, delektujących się, kontemplujących. Niestety, także i tu, w Greifswaldzie, nie rozwiązano problemu oświetlenia obrazów. Niektórzy stawali na palce inni kucali, by objąć przestrzeń malarską bez blików i odbić żarówek, w końcu typowych dla sal wystawowych.
– Robi wrażenie, to prawda… Myślę, że w Szczecinie wystawa spotkałaby się z nie mniejszym zainteresowaniem – nie kryłem uprzejmości wobec dyrektorki muzeum. Uśmiechnęła się miło i nie podjęła tematu. – Sądzi Pani, że moglibyśmy gościć tę ekspozycję u nas, w Muzeum Narodowym?
– Nie, nie sądzę. To niemożliwe. Wiele lat staraliśmy się, aby zgromadzić, skoordynować terminy, aby zaprezentować te dzieła z tak ważnej okazji, jaką jest 250 lecie urodzin artysty. Poza tym – finanse. Koszty ubezpieczenia eksponatów… Obawiam się, że koszt takiej wystawy byłby trudny…
Hm… Powiedzmy, że dalsze słowa wmieszały się w dyskretny gwar westchnięć i lekkich omdleń kolejnej grupy zwiedzających.
Wniosek: nas, w Szczecinie, nie stać na zorganizowanie takiej wystawy.
Ale zorganizujemy inną, wielką wystawę z setek, tysięcy prac, które powstaną w oparciu o poniższą dyrektywę konkursową. Znów cytuję:
Zadaniem uczestników z Polski jest zmierzenie się ukazaniem możliwej, lecz niepotwierdzonej żadnymi źródłami wyprawy Caspara Davida Friedricha na Pomorze Zachodnie. Przez większą część życia Friedricha, Greifswald i Szczecin leżały po dwóch stronach granicy (Pomorze Szwedzkie i Pruskie). Od czego jest jednak wyobraźnia!
Natomiast do uczestników niemieckich wystosowano takie zalecenie: „zachęcamy do sportretowania w stylu Friedricha swojej małej ojczyzny, miasta czy miejscowości, w których żyją albo refleksji z podróży do Szczecina lub na Pomorze Zachodnie.”
Czyli polecenie to samo, ale przez inny translator przepuszczone?
Na wykonanie prac pozostały dwa tygodnie. Termin ostateczny: 31 października 2024.
I jeszcze cytat z regulaminu:
4. Każdy uczestnik może przygotować dowolną liczbę prac.
5. Format pracy papierowej nie powinien być mniejszy niż A6 (nie dotyczy nośników cyfrowych i innych).
6. Technika wykonania pracy – dowolna.
Rezygnuję z omówienia punktu piątego w odniesieniu do nośników cyfrowych i innych (jakie to mogą być? Tatuaże? Pewnie tak. Ale na której lub czyjej części ciała?).
Ostatnio, w jednym z felietonów odwoływałem się do materiału pewnego youtubera, który zadaje ludziom proste pytania w rodzaju: nad jakim morzem leży Szwajcaria. Mamy w Szczecinie bastion naukowy, który w końcu lata wypuścił swoich hawajsko stylizowanych reporterów, niosących w lud wiedzę o – powiedzmy – morzu. Zadają owi lotni ankieterzy pytania w rodzaju: jak duża jest góra śmieci pływających po morzach świata. Zaskoczona młoda mama, zadumany emeryt, gospodyni domowa, zdenerwowana nową sukienką sąsiadki – odpowiadali, że, no… nie wiedzą. „Prawie dobrze!” – ekscytował się ankieter, czyli, że pojęcia o sprawie nie mieli, ale wszyscy w nagrodę otrzymywali foldery i kredki albo wiatraczek z logo wzmiankowanej instytucji.
Kto wymyśla – mniejsza, ale kto płaci za takie bzdury? Kto pisze regulaminy konkursów?
Zapytajmy więc w Szczecinie ustami owego hawajczyka – kim był Caspar David Friedrich? Bez względu na odpowiedź, dajmy każdemu przechodniowi trzy tysiące z kasy zarządu regionu, a w Cesarskich Ogrodach ustawmy w apartamentach piętrowe łóżka, aby każdy z czetników konkursu mógł cieszyć się niewymuszonym luksusem w nagrodę za intelektualny i artystyczny wkład w wszechopmerańskie zbliżenia „w duchu wrażliwości niezbędnej dla zrozumienia i przeżywania melancholijnych światów z płócien Caspara Davida Friedricha”.
Hm… Friedrich jako idol młodzieży, jako typ osobowości tak pożądanej dziś i zdolnej przekraczać wszelkie zagrożenia…
Wikipedia:
Motywami obrazów artysty są realistycznie ukazane ruiny kościołów, postacie pogrążone w kontemplacji, odwrócone tyłem do widza, uschłe drzewa, cmentarze, blaski wieczoru lub świtu. Wartości nastrojowe wyrażał linearną, streficzną zabudową płaszczyzny obrazowej”.
Tak, młodzież uwielbia te klimaty.
„Gałęzie są suche, a las wydaje się martwy. W jego obrazach można dostrzec ślady rozważań artysty na temat jego pogrzebu. Portale zrujnowanych opactw na obrazach stały się symbolami śmierci, bramami do życia wiecznego. Uschnięte gałęzie drzew, zwiędłe liście i strome, nagie zbocza są symbolami przemijania, ale też nadziei, że śmierć to przejście z życia na ziemi do życia w niebie.
Już widzę tę chmarę uskrzydlonych piętnastolatków szybujących nad fortecą marszałkowską w centrum Szczecina. Kadr z przyszłej wersji Batmana.
W literaturze mamy chyba tylko (aż) trzy, a właściwie dwie i pół książeczki po polsku o Friedrichu. Albumy z serii światowych przewodników po sztuce i broszurkę, o której ktoś niepodpisany, wyraził w Internecie taką opinię:
Zainspirowany poezją i filozofią romantyzmu, oddaje w swoich obrazach uczucie osamotnienia, którego doświadcza w obliczu tajemniczych wyroków losu. W jego malarstwie samotne postacie, zagubione wśród mgieł i ruin, przywodzą na myśl wciąż aktualne pytania o sens człowieczej egzystencji.
Natomiast autor/ka o pseudonimie „wioletowekruczki” pisze:
Jest to pierwsza wydana w Polsce monografia C. D. Friedricha (1774-1840). Cieszę się, że powstała, żałuję jednak, że nie jest napisana w sposób bardziej przystępny dla szarego miłośnika sztuki. Szkoda również, że jest tak skromniutko wydana. To niewielka książeczka z czarno-białymi reprodukcjami obrazów, które zupełnie nie wprowadzają odbiorcy w klimat „dziania się natury”. A przecież właśnie uchwycenie momentu w naturze, który miał wskazywać przeszłość i zapowiadać przyszłość było lejtmotywem malarstwa Friedricha. Dla znawców tematu.
P.s. Zacząłem ten felieton od stanu mojego zdrowia. Także politycznego zdrowia mojego ducha.
Nie jest mi lepiej. Nie zrozumiem, jak można wpaść na pomysł, aby honorować zwycięzcę – na odczepnego – weekendem w hotelu (ile kosztowałaby profesjonalna reklama usług hotelu, który fundując nagrodę – ma reklamę za darmo?) Czy do tego hotelu zwrócono się z prośbą? Jak ten hotel znalazł się w gronie wyłącznego fundatora? Jak marszałkowski urząd przyczynia się do wychowania w sztuce dając laureatowi trzy tysiące, mam nadzieję na rękę?
Jaki ładunek dydaktyczny, wychowawczy, kształcący czy zdroworozsądkowy mają obie nagrody w konkursie poświęconym pomorskiemu (w części) malarzowi?
Oto przykład realizacji polityki kulturalnej przez tych, którzy tak prosili mnie:
daj nam wygrać te wybory.
Dałem.
A co poza tym? Ogólnie, nie jest najgorzej. Ale kiedy ostatnio ogłosiłem, że nie chcę mieć żadnego pochówku, a tym bardziej mogiły – temu i tamtej jakby lekko brew drgnęła, usłyszałem nawet istotny argument:
– Umierasz w końcu nie dla siebie tylko, prawda? A co z nami? Gdzie będziemy, ewentualnie chodzić, ze świeczką?
Z tą świeczką – to już dodałem od siebie. Żeby było tak na bogato.
Szczerze? „A co z nami” też sam sobie wymyśliłem – żeby mi nie było przykro.
Ale protest odnotowałem, w angielskim stylu – zbyłem go milczeniem.
Dziś jednak straciłem tym felietonem szansę i marzenie, że gdy już czas nadejdzie, to zamiast pośród innych umarlaków, znajdę skromne, acz dyskretnie eksponowane miejsce w salach Muzeum Narodowego, jako nieprzejednany sympatyk tej instytucji, rzecznik świątyni pamięci i degustator muzealnego kurzu, którego zapach cenię ponad charme Chanel No 5.
31 października – zakończenie konkursu.