post scriptum do recenzji spektaklu „Teatr niewidzialnych dzieci” – część pierwsza
Dziś pierwszy września… 2024.
Kilka poniższych akapitów ma duże znaczenie dla całości tego tekstu, choć na pierwszy rzut oka mogą wydać się jedynie felietonową otoczką, dygresjami odbiegającymi od głównego tematu sporu o tzw. prawdę historyczną. Tak zwaną, bo w przyrodzie nic takiego jak prawda historyczna nie występuje.
Idąc o świcie brzegiem morza, aż do „zielonego” zejścia, minąłem może osiem, dziewięć osób? Czyżby to był dowód na… koniec wakacji?Aż trudno uwierzyć, że… nareszcie.
Przy ławeczce obok zejścia na plażę – dostrzegłem pierwsze żółte liście. Wiatr ich nie wypatrzył, jeszcze nimi nie kręci. Za tydzień – będzie tu trwała zabawa na całego – gonionego, skakanego, podrzucanego i podwiewanego.
Morze odetchnie, dziś tak przytłumione ostatnimi wrzaskami sprzedawców prażonej kukurydzy, arbuzowego koktajlu czy lepkich lodów. Olo przerywał najbardziej interesującą zabawę i wpatrywał się w plażowego sprzedawcę, jak kobra w oczy śpiącej królewny! Był zafascynowany tymi okrzykami, wózkami, torbami. Obnosiciele łakoci i rarytasów urastali w wyobraźni dziecka do jakichś kosmicznych wymiarów. Eh, żebym ja tak kiedyś mógł iść brzegiem morza i wołać: lody, lody śmietankowe… Czy Olo poddawał się takim marzeniom? Nie wiem. Ojciec Ola, gdy był w tym samym wieku, marzył o tym, aby zostać portierem, który ma mały klucz do wielkiej szafy pełnej kluczy. Wydawałby te klucze, za podpisem, redaktorom wchodzącym do radiowego wieżowca…
A moje ambarasy? Przebrzmiały, zmalały, pozostały z nich mizerne szczątki, ale – o dziwo – w postaci identycznej, jak pytania czterolatka: dlaczego, skąd, w jakim celu….?
Najważniejsze, że wraca życie! Koniec wakacyjnego oblężenia! Koniec stanu parawanowej i grajdołkowej wojny.
W porannych dziennikach – oracje polityków. Pierwszy września! Dwa tematy: wojna i szkoła. Cóż za obfity wykwit… pustosłowia.
Skąd w ich przemówieniach bierze się to napuszenie i buńczuczność o ostrości… drewnianego mieczyka? Gdy w kalendarzu pojawi się data wyróżniona kolorem czerwonym, oni – jak pajacyki, za naciśnięciem guzika, odpalają swoje perory i oracje, w które żaden z nich nie wierzy, bo gdyby jeden z drugim sam siebie posłuchał, spaliłby się ze wstydu i zażenowania. Dla niektórych z tych „polityków” nigdy nie skończył się wrzesień 1939. Oni ciągle tkwią w stylistyce guzika. Tyle tyko zapamiętali: podobno wszystko poszło kiedyś o jakiś guzik? Frazesy, banały odziane w togę schizofrenicznej oracji. A słowa: polska i Polska wypowiadane są tak, jakby z wody były utworzone. Jak taki twór utrzymać w dłoni, jak go na kredensie ustawić, w klapę marynarki wpiąć, a przede wszystkim – jak dziecku wytłumaczyć, co to takiego jest ta… Polska?
No tak…. Właśnie w radio podano wyniki wyborów w dwóch wschodnioniemieckich landach. AfD sięga po władzę. W niemieckiej publicystyce klimat jakby to były miesiące poprzedzające wydarzenia roku 1933. Wrócę do tej kwestii w sążnistym materiale lada moment, pokazując, jak szczeciński titanic dryfuje na morzu pełnym politycznych szkierów, zachłyśnięty ubiegło jesiennym odwojowaniem władzy i tańczący wespół z girlsami z Teatru Polskiego, gdzie dają „Cabaret” – rzecz o mordzie najkrwawszym ze wszystkich. W Szczecinie – w wydaniu bezkrwawym (bo teatralnie bezzębnym) i całkowicie bezbarwnym.
W porannej poczcie wiadomość z muzeum w Greifswaldzie, gdzie przygotowano właśnie polską wersję wydanego tam przed rokiem zeszytu, którego tytuł mógłbym przetłumaczyć: pytania o naszą świadomość tak nieodległej przeszłości. Idzie o wiedzę dotyczącą najnowszych dziejów pogranicza lub też przygranicza (zupełnie nowe zjawisko społeczne i socjologiczne, które za chwilę stanie się także problemem politycznym), w którym mieszkamy i pracujemy wspólnie, Polacy z Niemcami, a od niedawna – z Ukraińcami.
Proszę wejść do sklepu znanej sieci, tego tuż przed pasem granicznym. Wśród kupujących – przede wszystkim Niemcy i kilku Polaków. Załogę sklepu tworzą chyba w całości – Ukraińcy. Za chwilę zostanie otwarty jeszcze jeden super market. Z podobnym przekrojem narodowościowym?
Autorzy zeszytu chcą dowiedzieć się, dlaczego ludzie tak chętnie osiedlają się na terenie wokół granicznym? Interesują się losami i ciągłością tradycji rodzinnych współczesnych osadników, a także tych, którzy pojawili się tutaj w 1945 oraz natywnych mieszkańców, którzy wtedy stąd odeszli. Oto – metodą odpowiedzi na chyba około stu pytań – dokonuje się próba odkrywania powiązań i zależności, ukazywanie mechanizmów życia nadgranicznej społeczności.
Po serii pytań o przodków, o ich marzenia i dramaty, o nas samych i nasze plany, o przekonanie, że mamy już zdefiniowany cel naszego życia – pojawia się jedno, zrazu nic nie znaczące, ale jakże brzemienne w budowaniu stalaktytu naszej tożsamości pytanie: a gdzie zostało wyprodukowane ubranie, które masz na sobie?
Dziś nasze ubranie urasta do rangi flagi, sztandaru, narodowych barw…?!
Choć tak bardzo jesteśmy nacjonalistyczni, patriotyczni, przywiązani do ziemi ojców lub za nią tęskniący, przepełnieni miłością do sąsiadów i „obcych”, to w gruncie rzeczy dźwigamy na sobie, obciążony cywilizacyjnie, worek wytworów całego świata. Wszystko co mamy i z czego jesteśmy – nie jest wytworem naszej pracy i naszej kultury! Ubranie, telefon, auto, bankomat, zegarek… Każda z tych rzeczy powstała w innym miejscu na świecie, jest wytwarzana przez ludzi o równie jak nasza skrystalizowanej (wydawać by się mogło) tożsamości narodowej.
Jesteśmy więc mentalnie wytworem czegoś, czego ująć i zmierzyć na wadze się nie da, centymetrem nie odmierzy, a gęstości – nie przebije ostrzem dociekliwości.
Jesteśmy sumą frazesów odzianych w trykoty i bawełnę całego świata, obwieszonymi gadżetami tamże wytworzonymi.
Ten zeszyt ma nam to właśnie uświadomić. Upomina się o naszą wyjątkowość i niepowtarzalność. Oryginalność i indywidualność.
Ciekawe… Te nie tak dawno prześmiewane moherowe berety – czy nadal ktoś dzierga je na drutach pod polską strzechą, czy też importujemy je z np. Arabii Saudyjskiej, gdzie zaradny Norweg, ożeniony z Nubijką, otworzył filię swojej Nowozelandzkiej firmy, której wyroby docierają przede wszystkim do Polski? Kto dziś ręcznie robi swetry i serwety, kto obstalowuje buty lub naciąga atrament do wiecznego pióra? Pisze jeszcze ktoś prawdziwym piórem?
Im głębiej sięgamy w poszukiwaniu naszych korzeni, tym częściej okazuje się, że jesteśmy owocem zaplątanym w korzenie rodowe. Tkwimy w niejednorodnym konglomeracie i melanżu postaw oraz poglądów, relacji i związków będących – no właśnie – efektem jakiejś świadomej myśli NN Konstruktora rodu ludzkiego? Czyli – kogo? Czy po to tworzył On logicznie i z sensem świat, by ten zaplątał się teraz we własne nogi? Gdzie tu logika? I teraz jesteśmy jak te dwa, dostrzeżone przeze mnie liście pod nadmorską ławką, które liczą na zaczepkę zawianego wiatru, bezmyślnie kręcącego się w poszukiwaniu nie wiadomo czego? To byłby ci algorytm rządzący naszym światem? Całkowita w gruncie rzeczy – przypadkowość?
Los świata nie ma nic wspólnego z konsekwentnie i planowo realizowaną wizją życia uspołecznionego. Jeśli jeszcze ktoś o tym nie wie – informuję: wchodzimy w etap, który zakończy się „walką o ogień”, przygotowaniami na nadejście niekończącej się zimy, kresu świata, który w imię dobrobytu – tak skutecznie i mozolnie rozmontowujemy. To pewne! Przekaż tę wiadomość dalej. Nie wywoła żadnego skutku. Jesteśmy zbyt rozbawieni, by martwić się o coś tak iluzorycznego jak godne przeżycie.
Do tych greifswaldzkich zeszytów napisałem kilka słów wstępu. W połowie września, w nadgranicznym Stolcu – prapremiera wydawnictwa. A na początku października – premiera czasopisma poświęconego, no właśnie, komu? Nam. Ludziom, którzy z jakiegoś powodu tak chętnie osiedlają się po obu stronach niedawnej, nieprzekraczalnej granicy międzypaństwowej?
Tyle tytułem wstępu.
Kilka dni temu omal nie nastąpiłem na minę…
Skorzystałem z zaproszenia dyrektora Pleciugi – teatru naszego najważniejszego. W sposób zupełnie przeze mnie nie przewidziany – rozmowa zaczęła się od komentarza do recenzji, jaką napisałem po obejrzeniu spektaklu „Teatr niewidzialnych dzieci”. W spektaklu pojawił się wątek dotyczący stanu wojennego z 1981 roku. Ktoś pamięta o nim jeszcze?
W trakcie rozmowy uświadomiłem sobie, że być może zadaniem trudniejszym od objaśnienia / wyjaśnienia stanu wojennego jest dziś zdefiniowanie terminu: artysta? Kto zacz? No i co artyście – poza oczywiście wszystkim – tak naprawdę wolno czynić i myśleć? W stosunku do siebie – pełna swoboda. Ale wobec innych – najwyższa odpowiedzialność. Tylko, że o tym wiem ja, może Pani i Państwo także? Nie artyści! Artysta samozwaniec w ogóle nie widzi problemu. Jest artystą. Sam się takim mianował i to stwierdzenie zamyka wszelką debatę. Z wyjątkiem tej, która popiera poglądy artysty. Zaryzykuję tezę: ten, kto sam o osobie mówi: ja, artysta – nieodwracalnie stracił łączność z Houston.
Wczoraj rozmawiałem z wnukiem.
– A wiesz, dziadku, że ja już jestem w trzecim levelu i buduję moją społeczność? Domy i mury obronne już mam. Teraz będę tworzył moich ludzi…
Nie zapamiętałem nazwy gry, która tak absorbuje trzecioklasistę. Nie byłem też w stanie przebić się przez jego entuzjazm kreacyjny z pytaniami: a jaki świat kreujesz, dlaczego, w jakim celu? Dlaczego zaczynasz od murów obronnych? Jakich ludzi sobie „tworzysz”, kim się otaczasz, kim – wreszcie – ty sam jesteś, że budujesz własny świat?
– Dziadku, no co ty… To jest taka gra. A ja w tej grze jestem najważniejszy, bo ja mogę wszystko zrobić tak, jak chcę…. Pokazać ci?
Słyszę kolejne, na przyspieszonym oddechu wypowiadane deklaracje.
– Ale będziesz dobrym władcą?
– No, nie wiem. Bo jak mnie ktoś nie posłucha…
Tak…
Czy to ja powiedziałem, że mój wnuk „bawi się” grą? Otóż, to nie jest zabawa. On organizuje swoją społeczność, będzie nią zarządzał, nagradzał, karał. Skąd w dziecku to pragnienie, potrzeba, a może wręcz przymus panowania nad innymi?
Pisząc recenzję (http://koneser.club/teatr-niewidzialnych-dzieci/) spektaklu „Teatr niewidzialnych dzieci”, miarkowałem każdy wyraz, filtrowałem myśli, tępiłem ostrze wniosków. Starałem się szukać racji twórców spektaklu. W sumie – pisałem tę recenzję z myślą o mojej reedukacji, o znalezieniu współczesnego i zdystansowanego poglądu (nie oceny, uchowaj Boże, bo ta przecież nigdy nie zostanie sformułowana) na wypadki, jakie doprowadziły do zarządzenia stanu wojennego.
W recenzji przytoczyłem moją rozmowę z uczennicami, które przyszły na spektakl. Kompletnie nieprzygotowane do jego odbioru.
Na żadnej praktycznie płaszczyźnie nie doszło do porozumienia między widownią, a materią spektaklu, w aspekcie stanu wojennego. Mówię o tym przedstawieniu, w którym uczestniczyłem. Rozmowa z uczennicami jest miażdżącą oceną chybionego wykorzystywania sztuki teatralnej do poznawania historii najnowszej, do refleksji nad stanem wojennym. Zastrzegam – mówię tylko o wątku dotyczącym stanu wojennego.
Z drugiej strony – pojawia się pytanie o koncepcję spektaklu – czy jego forma i treść były w stanie powiedzieć widzom coś ważnego o stanie wojennym? A przynajmniej – nazwać go? Opisać na poziomie definicji? Stworzyć najbardziej ogólną charakterystykę? Nie mogę wykluczyć, że podczas innych spektakli spotkała się w teatrze skrajnie profesjonalnie przygotowana widownia, która każdy element tego przedstawienia wychwyciła, zrozumiała, ułożyła na skali wartości oraz poddała własnej refleksji. Nie wykluczam, ale wątpię. Sądzę: 99% z młodych nic o tym momencie naszej historii nigdy wcześniej nie słyszało!
Mój rozmówca nie zgadza się z moimi zastrzeżeniami.
– Ale się nie obrażam – zapewnia Tomasz Lewandowski, dyrektor „Pleciugi”.
Każdy spektakl ma swoją historię. Mogło być tak… Ktoś wpadł na pomysł: nie ma jeszcze spektaklu o stanie wojennym! Świetnie – mówi inny. Będziemy pierwsi, którzy ten temat zrealizują w teatrze lalkowym.
I ruszyła teatralna machina. Jeden tworzył story, inny przetwarzał ją na sytuacje, kolejny adaptował, następny ubierał w formę, angażował aktorów, komponował muzykę, aranżował ruch sceniczny i tworzył scenografię, w końcu – kurtyna w górę i… ściana. Każdy świetnie wykonał swoją robotę. Otrzymał zapłatę. Ale… dlaczego zamiast widowni reagującej i poruszonej – mamy przed sobą ścianę? (zastrzegam jeszcze raz – mówię o spektaklu, który obejrzałem).
– Aha, to tak to wyszło…?
Jeszcze raz analizuję rozmowy z widzami tego spektaklu. Co utkwiło w ich pamięci? O hobby astronomicznym głównego bohater sztuki – ani słowa. Fajne było tworzenie teatru w domu dziecka przez jedną z wyraziście zarysowanych postaci. Ten aspekt zauważyła jedna z ośmiu moich rozmówczyń. Inna zapamiętała relację tej dziewczyny z panią dyrektor domu dziecka. Relację gwałtowną, buntowniczą, pełną ekspresji jak prochownia po latach pokoju. Ale wyrazistą tylko w ostrości dialogów. Żadne wnioski dla mojej rozmówczyni z tego wątku nie wypłynęły. Sylwia została „przerobiona”, przekupiona przez panią dyrektor, obłaskawiona sposobem. Zrobi sobie teatr taki, jaki będzie chciała. Ważne i zapamiętane przez widzów zostało to, że mała dość efektownie się „wydzierała”, protestowała, była jednym wielkim buntem.
A! I piosenka. Tę zauważyli wszyscy.
Podczas prób realizatorzy wielokrotnie powtarzają jakąś scenę, w końcu uznają, że jest dobrze ustawiona i „przemawia” do widzów. Ale tylko tych, którymi są oni sami. Widownia przypadkowa, rutynowa zobaczy daną scenę tylko raz. Jak piłkę rzuconą znienacka – chwyci jej sens oraz przesłanie lub przepuści, zaliczy skuchę.
Rozmowa z młodymi widzami utwierdziła mnie ponadto w przekonaniu, że ta ilość wątków w jednym przedstawieniu zamieniło jego główny nurt w szereg cieków, z których ostatecznie wszystkie gdzieś się rozpłynęły. A wraz z nimi – ten o stanie wojennym.
Skupię się tylko na kwestii stanu wojennego.
Wpisałem hasło: konspekt lekcji poświęconej stanowi wojennemu. Pytanie to modyfikowałem na różne sposoby. Odpowiedzi szukałem metodą pytań ogólnych a także konkretnych fraz, ujmowanych w znak cudzysłowu.
Autor scenariusza i realizatorzy wykonali tę pracę przed powstaniem spektaklu o wiele dokładniej niż ja. No, nie inaczej! To – w końcu profesjonaliści, a nie… tylko artyści.
Co znaleźli? Nie wiem. Ja nie znalazłem nic, co mógłbym uznać za efekt ponad czterdziestoletniej refleksji Polaków nad stanem wojennym, w odniesieniu do widzów teatru lalkowego, uczestniczących w spektaklu z istotnie zarysowanym wątkiem dotyczącym okoliczności tegoż stanu wojennego.
Oto przykład wyniku wyszukiwania z pierwszego miejsca.
Testy i ćwiczenia praktyczne, opracowane m.in. przez IPN.
Pytanie: Wyjaśnij znaczenie sformułowania „czerwone jajo”.
Odpowiedź: Komunizm to było czerwone jajo, ponieważ Wojskową Radę Ocalenia Narodowego (WRON) założyli komuniści…
Inna odpowiedź: (pozostawiam w oryginalnej pisowni) czerwone jajo, było jajem, z którego wykluła się ta wrona a czerwone, bo sterowane przez ZSRR.
Następny przykład, równie wysoko ulokowany na liście wyników, a zarazem – prawie ostatni. W Koszalinie, tamtejsze Centrum Edukacji Nauczycieli przygotowało konspekt lekcji poświęconej stanowi wojennemu. Podstawę lekcji stanowi dwuminutowy film, który zaczyna się słowami komentarza:
„13 grudnia 1981 roku, o 9.00 rano, wszystkim Polkom zabrakło Teleranka i piejącego koguta, który rozpoczynał program. Tym razem pojawił się generał Wojciech Jaruzelski ze swoim przesłaniem do narodu. Obywatelki i obywatele. Wielki jest ciężar odpowiedzialności…”.
Cytuję: „Tym razem…”. A innym razem pojawiał się ktoś inny?
„Brudy, brudy!” – wykrzykiwała moja polonistka na takie niechlujstwo stylistyczne.
W komentarzu do filmu dodano zdanie:
„Tego dnia życie Polaków zmieniło się diametralnie”.
Czyli jak?
Czy 12 grudnia Polacy żyli w raju?
Bezrefleksyjność i płytkość takich komentarzy winna być wręcz napiętnowana. Żądam ocenzurowania Internetu i usunięcia podobnych bzdur!
– Jeśli nie można inaczej, o stanie wojennym musimy informować widzów choćby tak, jak to widać w naszym spektaklu – mówi dyrektor Tomasz Lewandowski.
– Czyli: brak teleranka, kartki na żywność, wizerunek generała na ekranie starego telewizora (nie wiadomo, dlaczego ten obraz tak „skacze” i jest pełen jakichś, dziś niespotykanych zakłóceń?). Co może znaczyć sformułowanie: przynajmniej tak albo: chociaż tak? W spektaklu pojawił się jeszcze trabant, Pewex… No i najważniejsze – Solidarność!
Młodemu człowiekowi w 2024 wystarczy rzucić słowa, z kadłubkowym wyjaśnieniem, by ten momentalnie uzyskał pełną wiedzę o świecie swoich dziadków?
W mojej recenzji pominąłem ten akapit z rozmowy z młodymi widzami:
– Rok 1981 w twojej rodzinie…
– To znaczy, że mojej mamy nie było wtedy jeszcze na świecie.
– O, to pewnie wtedy jeszcze żyły dinozaury? – śmiejemy się wszyscy.
– A jak wyglądał świat w 1981 roku? – pytam uparcie.
Cisza. Zdziwienie na twarzach. Raczej – zakłopotanie.
– Który model iphona był wtedy popularny? – rzucam linę ratowniczą.
– Mój tata mówił, że on nie miał iphona.
– A w którym roku się urodził?
– Nie pamiętam… Ale urodziny ma 17 maja!
– Fajnie…
– Jest młody? – prowokuję.
– Mój tata? Nie. Młody już nie jest.
– A o kim powiesz, że jest już stary.
– Taki, co mu się ciągle nic nie chce…
Rok 1981 i 2024. Czy młoda świadomość jest w stanie objąć umysłem taki dystans? Czym wypełni przestrzeń dzielącą obecnego siódmoklasistę od kolegi z roku 1981? Sądzę, że dla szkolniaka nie istnieje problem tego, co działo się między datami 1410, 1812, 1939 czy 1981. Daty… jak daty. Nigdy do niczego nie są przecież potrzebne! Po co komu wiedza, co działo się przez te trzysta czy czterysta lat między ważnymi bitwami? Bitwy są ważne. O, to jest fundament świadomości historycznej. Tak mogę sądzić po analizie programów nauczania.
– Czy teatr powinien zastępować lekcje historii? – zadałem sobie pytanie.
– Nie! – odpowiedziałem sam sobie, bez chwili zastanowienia.
Bo teatr nie jest szkołą. Jest formą wysublimowanej rozrywki i źródłem doznań niedostępnych w szkolnej rzeczywistości.
Nikt nie idzie do teatru po to, aby roztrząsać tam kwestie naukowe.
W teatrze każdy może i powinien doznać wstrząsu emocjonalnego, być świadkiem zderzenia postaw i reakcji, śmiać się i śpiewać, czego nie robi na lekcji historii współczesnej lub podczas eksperymentów w pracowni chemicznej.
I sprawa najważniejsza.
Odpowiedzialność.
Umysłowość dziecka jest czystą tablicą, na której zapisujemy coraz mniejszymi literami – coraz dłuższe zdania. Tak pogłębiamy wiedzę dzieci o świecie. Pierwsze zapamiętane zdania, pierwsze pojęcia i definicje są jak słupy milowe, jak nieusuwalny tatuaż. Wokół nich dziecko buduje własne skale wartości i ocen. Dziecko nie poddaje refleksji prawd przekazywanych przez dorosłych. Uznaje, że są bezdyskusyjne.
– Jak to? A mówiłeś, że …
– Tak, bo wtedy byłaś mała i nic nie rozumiałaś…
– Nienawidzę cię!
Rozczarowanie związane z odkryciem, że Św. Mikołaj to wujek Bronek w przebraniu, jest szalenie destrukcyjne dla młodej psychiki. I nie chodzi tu o osobę Mikołaja, ale o zasadę, że każda sprawa uznawana za oczywistą, ważną, piękną i prawdziwą, może nagle zamienić się w brzydką, złą i straszną i kłamliwą. Idzie o mechanizm, a nie o desygnaty, które występują w tym procesie dewaluacji wartości.
– Polacy to wspaniali i dzielni ludzie! – zawoła jeden.
– Polacy? Złodzieje i oszuści – wykrzyczy inny.
Oba twierdzenia mogą być tyle prawdziwe, co fałszywe. Ale nie dla dziecka.
Zatem młodemu człowiekowi, na tablicy jego jakże chłonnej psychiki i wrażliwości, wypalamy dziś, jako konstytutywne, fundamentalnie ważne hasła i desygnaty, objaśniające, czym był stan wojenny – słowa takie jak: teleranek, kogut, Jaruzelski.
Zrobione. Kawał dobrej roboty. Bo jak nie my, to kto? Jak nie można inaczej, to niech będzie chociaż tak.
Po upływie roku zapytajmy, proszę, tego samego młodzieńca o stan wojenny. Co odpowie? To samo: teleranek, kogut, Jaruzelski. Może ktoś inny dorzuci do wyliczanki kartki, godzinę milicyjną (samo słowo: milicja będzie tu problemem), trabant – podobnie. Ale jak poradzi sobie ze zrozumieniem, jak wielka tragedia kryła się za owym nieszczęsnym brakiem teleranka dla ówczesnych Polaków?
Nie uprawiam demagogii. Nie przejaskrawiam.
Rozmawiam z młodymi ludźmi.
Konfrontuję ich odpowiedzi z poglądami dorosłych, którzy o stanie wojennym równie niewiele wiedzą, ale coś o nim słyszeli.
– Jeśli nauczyciele nie wypełniają swojej powinności i w oparciu o także teatralne materiały, nie przygotowują widzów do spotkania ze sztuką „Teatr niewidzialnych dzieci”, to my nie zrezygnujemy z tego spektaklu.
Jak dobitniej wytłumaczyć można niestosowność prowadzenia przez teatr czegoś, co próbuje się nazywać edukacją historyczną, obywatelską w odniesieniu do tak kontrowersyjnych do dziś kwestii jak ocena, a choćby tylko opis stanu wojennego? Najtęższe autorytety i umysły, ludzie doświadczeni i świadomi tamtych dni, nie poradzili sobie ze stanem wojennym, a teatr „Pleciuga”, rach-ciach sprawę załatwił?
– Spektakl jedzie na festiwal. Wiele osób wyraziło uznanie za przypomnienie tej tematyki. Były przypadki, że ludzie ze wzruszeniem dziękowali mi za podjęcie tych wątków.
Zapewne i takie przypadki miały miejsce. A kim byli ci gratulujący? Mój rozmówca powoływał się też na represje wobec członków jego rodziny, prześladowanej przez aparat represji.
– Ale te dzieciaki na widowni nie mają takich doświadczeń – stawiam pytanie bez odpowiedzi. – Nie pojmują form i zakresu represji.
Spektakl powstał w oparciu o książkę wziętego autora.
Do dziś, a minął już ponad rok od premiery – żaden inny teatr w Polsce nie podjął się realizacji tego materiału.
– Jestem artystą i jako artysta…
No tak, odzywka zamykająca licytację… Jako artysta mogę i wiem więcej.
Coraz częściej słyszę to zdanie z ust młodych wybrańców muz. Żaden z nich jednak nie dopowiada tego zdania do końca. Bo też i nie wie, że skoro więcej ci wolno, to większą na siebie bierzesz odpowiedzialność za tę wolność.
Wolność artysty nie może się równać bezkarności.
Niczego bardziej, jak własnej artystycznej wolności nie należy trzymać na uwięzi. Poza tym – artysta to nie jest immunitet. A stan wojenny to nie jest efekt procesów podobnych do tych, jakie Archimedesa doprowadziły do wydania okrzyku Eureka!
Stan wojenny to suma najbardziej skomplikowanych procesów społecznych i historycznych, mentalnych i psychologicznych w naszej historii. To zderzenie hipokryzji i bezmyślności, zacietrzewienia i pieniactwa, to bezrefleksyjny, chocholi taniec ludzi owładniętych żądzą posiadania władzy, gotowych odrąbać dłoń temu, kto po nią, tę władzę, ośmieli się sięgnąć.
Nie mam przygotowania do analizy programów nauczania. Studiowałem te kwestie pół wieku temu. Nie praktykowałem. Ale nie potrafię spokojnie czytać publikowanych w Internecie odpowiedzi i podpowiedzi, jakich szukają lub jakie znajdują uczniowie, wypełniający ankiety i testy dotyczące stanu wojennego.
Oto patrzę na zdjęcie dodane do jednego z takich bryków. W gronie kilku osób – Anna Walentynowicz i Lech Wałęsa. Obok tekst:
„16 sierpnia 1980 roku w Gdańsku, a 18 sierpnia w Szczecinie powstały międzyzakładowe komitety strajkowe. Na czele komitetu gdańskiego stanął Lech Wałęsa, a szczecińskiego – Marian Jurczyk. 17 sierpnia w Gdańsku sformułowano 21 postulatów, które stanowiły swego rodzaju program strajkujących.”
Przy nazwisku Lecha Wałęsy – brak aktywnego odnośnika do wizytówki, podobnej do tej jaka ukazuje się przy nazwisku Mariana Jurczyka.
Jakiś… Wałęsa?
Państwo pedagodzy, m ożna to tak?
I druga uwaga: „21 postulatów, które stanowiły swego rodzaju program strajkujących”. „Swego rodzaju”… Jak siódmoklasista ma rozumieć to dookreślenie czy też rozmycie zagadnienia? Kto jest autorem wzorca takiej „swego rodzaju” podpowiedzi dla szkolniaków?
Wreszcie trafiłem na stronę „Brainly – twój skuteczny asystent w nauce”.
„Stan wojenny, był to czas w Polsce, który trwał od 12 grudnia 1981 do 22 lipca 1983 r. Został wprowadzony przez Wojskową Radę Ocalenia Narodowego (WRON). W tym czasie, ludzie nie mogli cieszyć się wolnością, byli pod kontrolą komunistów. Moim zdaniem, wprowadzenie stanu wojennego niosło za sobą złe korzyści. Moją tezę postaram się udowodnić w poniższych argumentach.
W czasie stanu wojennego, który został ogłoszony przez generała Wojciecha Jaruzelskiego, życie ludzi zmieniło się o 180 stopni, m.in. nie można było opuszczać kraju, jedynym prawdziwym źródłem informacji było Radio Wolna Europa. Codziennym widokiem na ulicach były czołgi, milicja oraz władze. Nie można było się przemieszczać, trzeba było chodzić pojedynczo, a dwie osoby to był już tłum. Powstała również godzina milicyjna, m.in. od godziny 22 do 6 nad ranem nie można było się przemieszczać. Jedynym wyjątkiem były osoby, które pracowały na nocną zmianę, lecz mimo tego musiały mieć kwitek z pozwoleniem na dokonanie takiej czynności. Ostatnim argumentem, który potwierdza moją tezę był strach ludzi, którzy bali się, że to już prawie wojna. Codziennie żyli w panice, bali się wychodzić na ulicę.
Reasumując, wprowadzenie stanu wojennego przynosiło za sobą złe skutki. Był to ciężki czas dla ludzi, którzy z dnia na dzień bali się coraz bardziej o swój kraj, o swoje życie, życie swoich rodzin, znajomych, bądź przyjaciół, lecz pomimo trudności, przysparzanych w tamtym pełnym trudu dla nich czasie, wyszli z tego silniejsi”.
Nokaut.
Dziś pierwszy września… 2024…
Nie pada. Może pójdę jeszcze na jeden, nie tak długi jak rankiem spacer? Plaża będzie już pusta, turyści, jak czołgi po stanie wojennym, wyjechali do swoich miejsc zgrupowania. Odetchnę wolnością, po tych trzech miesiącach nadmorskich bojów o każdy centymetr nadmorskiego piasku.
(Koniec części pierwszej)
TUTAJ: część druga
I jeszcze jedna kwestia.
Zauważyłem, że świetnie się rozwijający aktor, odtwórca głównej roli, mający wszelkie umiejętności w eksponowaniu ekspresji – przez niemal cały spektakl „jedzie” na pierwszym biegu i maksymalnych obrotach aktorskiego silnika. W tym spektaklu mamy – pomijając sprawę stanu wojennego – coś ważnego do powiedzenia, a nie do wykrzyczenia, także w innych podjętych kwestiach. Nikt z moich rozmówców nie był w stanie po przestawieniu przytoczyć jednej choćby sekwencji, zdania, wypowiedzianego przez aktora. Albo… Kim był Kiwaczek? No, kim? Kiedy poznajemy tożsamość Kiwaczka, o którym mowa jest od początku przedstawienia? A dlaczego wtedy? Czyli wcześniej słyszeliśmy o nim, ze względu na oryginalność ksywy, ale nie wiedzieliśmy, czy jest pieskiem, kotkiem, pensjonariuszem, kuzynem, kolegą uczniem?
One reply on “Teatr niedocenionych dzieci – część pierwsza”
[…] TUTAJ – część pierwsza […]