Nie. To zły tytuł. Niby nawiązuje do kopalni króla Salomona. Rodzi skojarzenia z diamentami. Ekscytuje. Podnieca. Zapowiada przygodę, gwarantuje emocje, a nawet – kto wie – wielkie bogactwa.

Więc… Więc może jako tytuł do felietonu nie brzmi jednak najgorzej? Ale… Felieton? Felieton to lekka forma. Krotochwilna, o ambicjach zazwyczaj krytycznie nastawionych wobec opisywanych ludzi i zjawisk. No, ale gdyby bohaterem felietonu uczynić nie profesora Marka Jasińskiego, a wszystkich nas wobec Jego dzieła? No, to felieton byłby najlżejszym wymiarem kary dla niewdzięcznych spadkobierców twórczości kompozytora, który wymieniany jest na liście pięciu najważniejszych polskich twórców muzyki chóralnej i sakralnej po 1945 roku.

Jestem tylko melomanem. Nie mam kwalifikacji muzykologicznych, by zajmować się twórczością Pana Profesora. Poznaliśmy się dawno.

Znaliśmy się okazjonalne, na niwie mojej aktywności dziennikarskiej. Ale wrażenie, jakie ten Człowiek na mnie wywarł, pogłębione później refleksjami i wspomnieniami Jego najbliższych współpracowników oraz przyjaciół – każe mi napisać kilka zdań na temat nie tyle dzieła co pamięci o Profesorze. Szczególnie wobec wykorzystywanych właśnie możliwości upowszechniania dorobku Marka Jasińskiego.

Zdanie pierwsze…

Ma rację redaktor Bogdan Twardochleb, który mówi, że organizowanie koncertów ku pamięci Profesora mija się z celem. Bo pamiętamy o nim. Nosimy w sobie ogromną serdeczność z Nim związaną. Ale nam – twierdzi Bogdan – potrzebne są działania upowszechniające wyjątkowe cechy twórczości Marka Jasińskiego. Gdzieś przeczytałem: łączy techniki współczesne z melodyjnością i czytelnością tekstu.

Marek Jasiński napełnia słuchaczy swoją mądrością i refleksją, oprawioną w muzykę. Mówi nam o Bogu, o Człowieku, o Sobie, o Nas, o Celu, o Kresie i Początku. O Życiu.

Nikt nie kładzie nut tak miękko jak On. Nikt nie wyprowadza głosów jednych z drugich tak płynnie jak widać to w Jego partyturach. W tych „przed sztormowych” fragmentach jego kompozycji czekam na moment rozbijania atomów poszczególnych tonów, które rozpadają się na miliony brzmieniowych refleksów. Jak diamenty w kopalniach króla Salomona.

Zawsze, kiedy słyszę muzykę Marka Jasińskiego widzę wyraz twarzy Jana Szyrockiego. A miał profesor Szyrocki taki niewykształcony uśmiech, który pojawiał się zawsze wtedy, gdy jego chórzyści do perfekcji opanowywali dźwiękowy morfing, przenikanie się głosów, wynikanie jednych z drugich. Ten efekt obaj twórcy chyba lubili bardzo…

Taki był też tamten muzyczny świat. Wielowymiarowy.

Pamiętam, gdy któregoś dnia, w latach 70. XX wieku, mieszkałem w jednym domku campingowym, w pokoju z red. Józefem Kańskim.

Chodziliśmy na koncerty Międzynarodowego Festiwalu Muzyki Chóralnej w Międzyzdrojach, rozmawialiśmy, wiadomo, o Niebie. Bo Muzyka tym właśnie dla Redaktora była. Józef Kański, zauważyłem wtedy, nieruchomiał, gdy tylko chór zaczynał śpiewać. W napięciu wsłuchiwał się w pierwsze tony, czekał kilka taktów i… wolno odchylał głowę do tyłu, opierając się wygodnie na twardej ławce w parku zdrojowym.

– I płyniesz… – powiedział kiedyś, chyba w rozmowie z Henrykiem Swolkieniem, który zajmował pokój po drugiej stronie naszego domku campingowego.

O muzyce nie trzeba mówić, żartowaliśmy z Anną Podkańską, gdy wspierając się o moje ramię biegła przez foyer starej Filharmonii do bufetu.

– No, i co nam pani zaproponuje, oby lepszego niż to czego wysłuchaliśmy?

A ponieważ pani Ania jest łasuchem, takie też następnego dnia czytałem w „Głosie” Jej recenzje, których smaki definiowała pałaszując szarlotkę z podwójnym cynamonem. Równie “ekspresywny” był Jerzy Pieńkow. On także miał zwyczaj ujmować pod ramię swojego słuchacza, by po koncercie przejść z nim kilka metrów, wydając przy tym zupełnie nieartykułowane dźwięki, mrużąc oczy i lekko, w dystyngowanej dezaprobacie, kiwać przecząco głową. Ot, recenzent dawnej, dobrej klasy. Nic nie powiedział, a wszystko przekazał.

Wśród recenzentów i muzyków cesarzem był Walerian Pawłowski. Kiedy tylko dowiedział się, że wróciłem z wojaży i mojemu synowi przywiozłem jakąś mechaniczną zabawkę, najlepiej symulator jazdy samochodami wyścigowymi, wbiegał na trzecie piętro, zasiadał za konsoletą gry, pozwalając Kasi (moja papuga, wytresowana przez pana Mirosława Kowalskiego, mistrza rekwizytów dla iluzjonistów), by ta – lotem koszącym z szafy – siadła na Walusiowej, dostojności.

– Ach, żeby ktoś mi tak kiedyś zagrał, jak startuje ten bolid…

Dlaczego o tym wszystkim piszę? Bo przywołane wspomnienia rodzą szalony przypływ dobrego nastroju, wypełniają mnie urokiem ludzi tamtej epoki. Marek Jasiński do nich należy. Takim jest tamten świat i on, obecny we wspomnieniach bliskich mu osób, które nie wiem, kiedy wreszcie napiszą opowieść o tym twórcy i ich przyjacielu?

Uważam, że cykliczne i stałe powinny być np. w zamkowych salach organizowane spotkania ze szczecińskimi twórcami. Obecnymi poprzez ich dzieła – wieczory poetyckie, czytanie prozy, słuchanie ich kompozycji, oglądanie obrazów… Spotklania są, “na mieście”, ale ja myślę o nobilitujących, ważnych, promujących. WARTOŚCIOWYCH.

Był wtedy właśnie w Zamku cykl imprez „przy świecach i kawie”. Kawa była wtedy rzeczywiście delikatesem, ale sztuka – pozostawała bez reglamentacji. Dziś jest niesłusznie odwrotnie.

Prestiżowy Salon Poetycki Michała Józefa Kaweckiego błyszczy blaskiem osobowości ogólnopolskich. A mnie idzie o wymiar profesjonalny w odniesieniu do szczecińskich twórców. Nie tylko tych, którzy sami siebie nobilitują (czyli chwalą). Ale tych, ktorzy poddadzą się profesjonalnej ocenie i krytyce. Nie idzie mi o opowieśc,i a o powieśći. Nie o malunki a o malarstwo. Nie o muzykowanie, a tworzenie lub interpretowanie muzyki na poziomie “eksportowym”.

I zdanie drugie…

Marek Jasiński tworzył z Mikołajem Szczęsnym i Bohdanem Boguszewskim potrójną jedność. Tak. To nie jest ani błąd logiczny ani figura stylistyczna. Każdy z tych twórców i indywidualności, pozostając sobą, jednoczył się z pozostałymi w magię zhomogenizowaną perfekcyjnie.

Zaczęli organizować Festiwal Sacrum Non Profanum. Gdy dwaj pierwsi odeszli, dzieło kontynuował profesor Bohdan Boguszewski. We trójkę, już w relacji Między-Światami wytypowali postać Ignacego Jana Paderewskiego, by ten wypełnił miejsce nieobecnych i zobowiązali swojego przyjaciela. Tego wspierali w nagraniu Symfonii ‘Polonia’ w wersji jedynej, nigdy od czasów jej powstania nie prezentowanej, przy wykorzystaniu instrumentarium określonego przez Kompozytora.

Znalezienie prawdziwych sarusofonów, sto lat po prawykonaniu symfonii – nikt mi tego nie wmówi – nie byłoby możliwe bez pomocy. i ingerencji Siły Wyższej, tu, reprezentowanej przez Marka Jasińskiego i Mikołaja Szczęsnego. Proszę państwa, ja naprawdę wiem, co piszę! Nigdy nie posiłkuję się niesprawdzonymi informacjami.

Z powyższych przesłanek wywodzę wniosek, który chciałbym uznać za formę zobowiązania obu – szczecińskiego i stargardzkiego – środowisk twórczych, by z pamięci i daru muzyki Marka Jasińskiego uczynić muzyczny wyróżnik nasz, pomorski.

Stargardzki Festiwal – jest kwintesencją tych działań, ale nam potrzebna jest praca „u podstaw”. Hasło. Ha! Mamy takie nawet dwa: Sacrum Non Profanum i stargardzki Soni Spatium! Istne kopalnie muzycznych diamentów. Mamy też prof. Bohdana Boguszewskiego!

Twórczość Marka Jasińskiego znów podąża za Duchem, który powrócił do katedr. Stało się to w chwili, gdy Olgierd Geblewicz, lansujący się z imienia i nazwiska, a nie – jak definiują zasadę patronatu przepisy – jako urząd – przez wiele lat jako patron honorowy festiwalu Sacrum Non Profanum – a pewnie niemający zielonego pojęcia, czym te dwadzieścia lat festiwalu było dla regionu i Polski – skasował go, nie zadbał o kontynuację. Życzę, aby ten Duch otulił marszałka ręką swojej chłodnej łaski, chroniąc w/w od muzycznego potępienia wiecznego.

By się ów zreflektował i do Kanossy poszedł (nie, nie, nie ma mowy o żadnym rowerze!) i festiwal nam zwrócił.

Koncert

Stargard wykorzystuje pamięć o swoim Profesorze. Odbyła się już czwarta edycja Festiwalu Soni Spanium. To (obok Kamienia Pomorskiego) w tej chwili jedyny i poważny, międzynarodowy festiwal muzyczny na Pomorzu. Szczecin pod tym względem prestiżowych wydarzeń artystycznych jest dziś prowincją. Na scenie Opery na Zamku odbył się w lutym 2025 rocznicowy koncert poświęcony profesorowi Markowi Jasińskiemu. Nie było na nim NIKOGO z ludzi, jak mawia marszałek – ponoszących odpowiedzialność za instytucje kultury.

Koncert traktuję wyłącznie jako wydarzenie okazjonalne, nie muzyczne. Na takie – czekamy wszyscy, bez oglądania się na rocznice czy preteksty.

Muzyka Marka Jasińskiego, Ignacego Jana Paderewskiego, pozostałych szczecińskich kompozytorów musi wejść do stałego repertuaru tutejszych sal koncertowych! Czyli – jednej. Chyba, że ktoś wreszcie się zlituje, wysłucha moich postulatów i Filharmonię sprzeda za jeden grosz lub zburzy, by na jej miejscu postawić prawdziwą salę koncertową, a nie marketingowy budynek w wesoło miasteczkowym anturażu.

Niemal równocześnie z urodzinowym koncertem, w Książnicy Pomorskiej odbyła się promocja dwóch wydawnictw zawierających partytury kompozycji Marka Jasińskiego. Oto pomnik na miarę czasu i oczekiwań. Oto – Bogdanie, tak jak chciałbyś – muzyka Twojego przyjaciela ruszy w drogę, będzie powszechnie dostępna dla zespołów śpiewaczych w Polsce i na świecie.

Opracowanie, w oparciu o zbiory nutowe Książnicy oraz szczególnie cenne dla profesora Bohdana Boguszewskiego, Jemu przez Marka Jasińskiego dedykowane kompozycje (zestaw kolęd) – niech staną się dobrym początkiem przywracania znaczenia muzyki naszych, szczecińskich twórców wśród nas.

Podobno… diamenty lubią diamenty.

Tamte, błyskotkowe, wyciągać trzeba z ziemi. My mamy tutaj inne, w nas rosnące, energię z muzyki czerpiące. Melodyjnej i pełnej treści. Całe jej pokłady zostawił dla nas profesor Marek Jasiński, w swojej muzycznej kopalni.

Leave a Reply