Rozliczanie się z Przeszłością nie ma w sobie nic miłego.
Rozliczanie — przede wszystkim.
Co komu winniśmy, co nam ktoś zwrócić powinien… Niby relacja równie prosta jak dwa dodać dwa lub od dwóch odjąć to samo dwa…
Ale w pewnym momencie życia owa „księgowość” zaczyna niestety dominować i — za Gajcym — powtarzasz jego „Pieśń wiosenną” (byle tylko ktoś nie usłyszał):
Zwalone są mury Jerycha. Pogięta broń
jak szkło przebłyska w ruinach. Złomek księżyca w oknie
po twarzy cień nietoperzy.
Gdzie pójdziesz — ciemność cię dotknie,
daremnie wołasz znów: zstąp!
Lepiej mężnemu: śpij, mężny.
I wtedy dochodzisz do wniosku, że saldo — jakim by ono nie było — przede wszystkim pokazuje sprawy, które się przegrało. Mówię bezosobowo. Nie by unik jakiś czynić, lecz by istotę spraw podkreślić. Bo ona niczemu nie winna. Myśmy zawiedli.
Natknąłem się na dwa scenariusze.
Sporządzone porządnie, jak zawsze u Moniki. Ale… bez dat. Musiało to być… Tak, Przemek Kućko widnieje jako realizator dźwięku. A więc przed jesienią 1993 roku. Przemek pojechał do Warszawy po mikrofony na występ José Carreras. O świcie jego podróż skończyła się tragicznie gdzieś pod Ożarowem…
We wspomnieniach Zbigniewa Puchalskiego, naszego Szefa, znalazłem fotografię dźwiękowców-radiowców, w nowym studiu S1. To ta przybudówka przy wieżowcu, między jego bryłą a starą willą radiową.
S1 – dzieło Przemka w sensie konfiguracji i walorów brzmieniowych. Na zdjęciu ekipa w części z Technikum Mechaniczno-Energetycznego. Koledzy świetnie odnaleźli się w technice, ja — skręciłem nieco w bok.
Pamiętam…
– Zejdź szybko do studia… Ale weź ze sobą sole trzeźwiące…
Nie czekałem na windę. Nie usłyszałem też chichotu kilku głosów w odkładanej przez Przemka słuchawce. Nie byłem odporny na tak serio anonsowane żarty. Po trzy-stopnie przeskakiwałem z jedenastego piętra. Kurczę! Co się mogło stać? Drzwi od studia były lekko uchylone, co skonstatowałem później. Sączył się przez nie — mój Boże — cudowny dźwięk, jaki tylko mogło rodzić miejsce tak profesjonalne.
Wszedłem do reżyserki a Przemek, rozparty na swoim fotelu, wpatrywał się kamiennym wzrokiem (o ile jakiekolwiek porównanie z kamieniem może w jego przypadku mieć sens).
– No, zobacz, co nam Amerykańcy głośnikami zrobili.
Krew spłynęła mi do fundamentów studia, które posadowione było na gumowych, antyrezonansowych poduszkach.
Głośniki, które zamówiliśmy do naszego studia, miały uczynić z niego rzeczywiście zawodowe miejsce nagrań, takie szczecińskie Abbey Road Studios.
Kamieniałem, stojąc za plecami Przemka. On delikatnie zgłośnił jakieś nagranie a ja wlatywałem się w duże membrany głośników, nowiutkich, dolarowych, wyczekanych, bajkowych — jakby je huragan jakiś poszarpał, pogniótł; to nie było nawet coś na kształt tekturowej foremki chroniącej jajka kurze. To była masakra!
Ale… Ale dźwięk — anielski.
– Mają takie urządzenie, że w zależności od pomieszczenia — ‘dogniatają’, profilują membrany tak, aby promieniowały dźwięk optymalny do pomieszczenia. Chciałem ci tylko powiedzieć, że podstawki od tych głośników przyśrubowałem do podłogi. Żeby nikt ich na milimetr nawet nie ruszył. W tedy — katedra zamieniłaby się w guzy…
Katedra dźwięku.
W przenośni i w dosłowności — określenie idealne.
Ale zacząłem od Moniki Szwai.
Prawdopodobnie ten scenariusz: Historia pisana muzyką, i kolejny — Szyrocki powstały z myślą o eksporcie.
W 1992 roku Kanał 7 Telewizji Szczecin był bez wątpienia najbardziej rozpoznawalną w Europie regionalną stacją w Circom Regional, organizacji zrzeszającej takie właśnie lokalne ośrodki regionalne. Reprezentowałem wówczas Telewizję Polską w Circom Regional — a to było wtedy ponad 300 centrów nadawczych!
Rok wcześniej nakłoniłem kierownictwo tej organizacji, aby w Szczecinie zorganizować pierwszy etap dorocznego wówczas festiwalu Prix Circom Regional. Koledzy z Europy prezentowali najlepsze materiały zrealizowane w ośrodkach regionalnych telewizji publicznych.
Byliśmy w Circom znani, ale kompletnie nieaktywni w tworzeniu biblioteki Circomu. Pomysł Petera Zimmermanna z Zarządu CR polegał na tym, że wszystkie zgłoszone do Prix Circom Regional filmy uzyskują status dostępności dla członków organizacji. Dla nas była to kopalnia złota w postaci — najlepszych materiałów. O tę bibliotekę oparłem start Kanału 7 Telewizji Szczecina.
Peter szerokim gestem pozwalał korzystać z biblioteki, ale nieustannie przypominał: musisz zasilić ją waszą produkcją.
Powołałem wówczas zespół czterech autorów, z talentem i w drugiej połowie – z pretensjami.
– Mają państwo pół roku na wymyślenie, opracowanie, zrealizowanie programu-filmu, który osiągnie poziom produkcji europejskiej. Nie muszą państwo przychodzić do redakcji, jesteście zwolnieni ze wszystkich obowiązków, macie wypłacane średnie wynagrodzenie i… myślicie, tworzycie.
Staszek Kuźnik i Monika Szwaja przedłożyli materiały do realizacji.
Niestety, nie pamiętam, czy doczekały się finału. Ale nie sądzę. Nie ze względu na walory pomysłów — te istniały — szczególnie w przypadku Staszka Kuźnika — rzeczywiście artystyczny, ale ze względu na — hm… ambicje i postsocjalistyczne realia pracy telewizji, jej finansowania.
Co do pomysłu Staszka — który wkrótce odszedł z zespołu i objął dyrekcję teatru w Gorzowie Wielkopolskim, gdzie zaprosił mnie na pierwszą swoją premierę — powiem tylko, że polegał na stworzeniu iluzji życia w miejscu całkowicie go pozbawionym. Otóż znalazł ruiny jakiegoś zamku, dworu znaczącego i ważnego. Kamień na kamieniu nie został. Wypalone ściany, rozbite stropy, gdzieś nie dokończono wyrywania futryny. I Staszek ułożył dźwiękową ścieżkę pokazującą życie tego miejsca w pełnej jego ekspresji: gwary, odgłosy gospodarskie, goście, wreszcie bale, muzyka, tańce… Kamera wędruje przez ruiny, a z dźwięków powstaje duch miejsca — znów żyje!
Monika była i pozostała reporterem. Ona musiała mieć — kiedyś śmialiśmy się — „mięso na śniadanie”: ciekawego człowieka, kogoś, kto ją fascynował. Gdy już takiego Brodę znalazła, przyczepiła się do jego „odrębności”, jakby była zahipnotyzowana. Wręcz „domowe” awantury urządzałem, by nie przedłużać czasu realizacji filmu.
A Tomek Kosior, który z Moniką najczęściej pracował, człowiek, który wypowiadał mniej słów niż naświetlał klatek filmu swoją kamerą — bywał „wagowym” w naszych sporach.
– Dobra, podpisz, zrobię parę przebitek. Przydadzą się.
– Nie mogłeś podczas poprzedniego wyjazdu?
– No, nie mogłem…
Nie pamiętam, czy oba filmy kiedykolwiek powstały. Jeśli nie — to wielki błąd. Monika miała obie historie w jednym palcu. Znała tych wszystkich ludzi.
To ona namówiła mnie do transmisji kantaty scenicznej „Carmina Burana” dla ogólnopolskiej „Dwójki”. Podpisałem wówczas umowę z dyrektorem Jarosław Lipke. Określiliśmy wysokość honorariów. Orkiestra najpierw zaakceptowała warunki, ale wkrótce zażądała podwyżki. Kamery ustawione, wozy transmisyjne przygotowane, publiczność w Starej Filharmonii wypełniła każdy centymetr widowni. Chórzyści na praktykablach, a orkiestra… nie wychodzi…
Przyjechałem, wysłuchałem żądania komitetu strajkowego i… Opowiem niebawem.
Prasa szeroko komentowała te wszystkie wydarzenia.
Czy miały sens? Osiągnęły swój cel? Dały stronom jakąkolwiek satysfakcję?
Z bezpośrednich uczestników sporu chyba tylko ja pozostałem jeszcze „przy głosie” wobec ławy Przysięgłych Szczecińskiej Kultury.
Publikuję scenariusze Moniki, by przypomnieć, czym zajmowaliśmy się w końcu nie tak dawno, a jednak… w zamierzchłej przeszłości.
Nie sądzę, by dziś ktokolwiek porwał się na takie realizacje. Przede wszystkim dlatego, że nie ma już autorów i twórców klasy Moniki czy Przemka.
I choć nie jeden raz zdarzało nam się — właśnie z Moniką — mieć całkowicie odmienny punkt widzenia na sprawy poza twórczością telewizyjną, to wśród realizatorów telewizyjnych tamtego okresu (później już żaden inny autor tej miary się nie pojawił) zamykała ona niewielką, ale elitarną grupę ludzi, opowiadających taśmą filmową tak piękne historie jak Chór Akademicki Politechniki Szczecińskiej i jego twórca — profesor Jan Szyrocki.























