Mówią – miłość. Ale czują – zazdrość.

Wołają – ach, Mistrzu – świetnie, doskonale, fantastycznie! A myślą… ty… ty…

Wiele razy doświadczyłem podobnych sytuacji. O wiele więcej mówimy do siebie za plecami niż… prosto w oczy.

Jaką miarą mierzyć wielkość innych? Tylko naszą małością? Ale do niej nikt się nie przyzna.

Nigdy nie spotkałem następcy, by powiedział – świetnie, kontynuujemy to, co robił nasz poprzednik. Każdy zaprowadzał swoje, zazwyczaj o wiele gorsze porządki.

Zróbmy najprostszy psychologiczny test – ten na skojarzenia.

Toruń – Kopernik, Żelazowa Wola – Chopin, Świteź – Mickiewicz, Gniezno – Popiel.

A Szczecin?

Z kim nam się kojarzy Szczecin?

Kto był, jest rozpoznawalny i uznawany przez wszystkich?

W Gdańsku i Polsce – Wałęsa, w Szczecinie – Jurczyk? Dlaczego kiwa Pan głową? A Pani nie znajduje żadnego autorytetu?

– W domu mówiło się, że dyrektor stoczni, ten Jendza – to on był taki lubiany przez wszystkich. Ale, phi… kiedy to było?

Artyści, sportowcy, politycy…

Kibice wskażą pana Krygiera. Ale to ci z pokolenia starszych mieszkańców miasta. Ktoś zapyta, a ten, no, ten – poeta od dorożki….

Ale nie, on tu był krótko, podobno kochał się w kimś. Tak jak Fogg.

Więc kto?

– O, wiem, Kuba Jaworski. Żeglarz, jedyny nasz regatowiec oceaniczny. Jedyny… Ale, czekaj, kiedy on do tego Newport płynął…. No, dawno, dawno to było.

Na rotundzie Wałów Chrobrego jest płaskorzeźba Jana z Kolna.

Przy Placu Grunwaldzkim – figura marynarza. Ale bezimiennego.

Szczecińskie sieroty

Z czego wynika to nasze kulturowe i cywilizacyjne osierocenie?

Z braku rodów i wielopokoleniowych rodzin, z pomnażania potęgi miasta przez pączkowanie nazwisk i stanów, mające realny wpływ na rozwój całej enklawy kulturowej? W Szczecinie nie rodzi się wielka myśl, nie owocuje ważne dzieło, nie wybrzmiewa istotne przesłanie dla kraju. Działa tylko fizjologia.

Znikąd przyszliśmy, nikim się stajemy, nikomu nic istotnego, kulturotwórczego nie przekazujemy.

Dziedzictwa bezdzietne

Przysłuchuję się dyskusji znawców, koneserów i kolekcjonerów sztuki. Pokażmy – mówią – najcelniejsze prace naszych malarzy. Ale może te z okresu pierwszego, pionierów, tych twórców, którzy…. Głosy ekspertów giną w szumie, jaki rodzi się w mojej głowie, bowiem oglądam wydawnictwo, broszurkę, ledwie kilka pożółkłych stron katalogu, który wraz z podobnymi pozycjami na to spotkanie przyniósł pan dr Michał Paziewski. To katalogi wystaw plastycznych z pierwszych powojennych lat. Katalogi…. Mój Boże, przecież to cudownie, neoficko i pioniersko siermiężne, makulaturowe wręcz wydawnictwa; jakość druku poniżej minimum akceptowalnego w myśl dzisiejszych standardów! Ale… Ale… Dokumenty wartości najwyższej. Dowód heroicznie wzrywanej po wojnie ciągłości tradycji. Nawiązującej do lat przedwojennych.

Przerzucam kartki, jakby to cenny jakiś mszał był. Wiele nazwisk – niektóre poznaję pierwszy raz. Są też uznani twórcy, ale wtedy – aplikanci sztuki. Przy każdym nazwisku – kilka zdań typowych dla biografii i… adres zamieszkania artysty.

Marek Wyłupek uśmiecha się, gdy mu pokazuję te informacje.

– Artysta był osobą publiczną… Jak szewc czy krawiec – świadczył usługi… artystyczne. Każdy mógł zapukać do jego drzwi.

W tamtym jakże niewyobrażalnym dla nas czasie, pośród gruzów, w znoszonych marynarkach, wytlałych sukienkach, w bucikach schodzonych, ale niedawno podzelowanych – ludzie przychodzili na wystawy, na wernisaże – pobudzali milknące echo przedwojennych rautów, spotkań, aukcji dzieł sztuki, wieczorów autorskich.

Tak, dziś aukcje są bodaj jedyną, ostatnią, ale jakże odmienną w duchu pozostałością po tamtych czasach. Dziś znów rośnie potrzeba na „portret przodka”, na stare żelazko lub lampowe radio, na szkatułkę czy krzesło o krzywych, powyginanych nóżkach. Bez tych elementów nasze mieszkania są… puste, choć pełne dóbr i dobrodziejstw.

Dyskusje, spotkania autorskie? Zakończył się właśnie Festiwal Bonhoefferowski… Każda “debata” miała tytuł. Ale treść wiła się, jak wiatr zawiał. Toczyła się przez tematy, goniła wątki, a w zgodnym jednobrzmiącym chórze o świecie między tronem a ołtarzem – nie wiem, czego dotyczyła? Plotek o biskupach, papieżach, kardynałach, o złośliwościach i koteriach? Banały, komunały, wielkie słowa, poezja klerykalna ale biskupim piórem pisana… Dwie godziny, ale o czym? Jakieś złośliwostkowe dialogi, porozumiewawcze półsłówka… A Bonhoeffera kolanem dopychano – po co? Jako piątą nogę, podpierającą szafę pełną sloganów? Ten tercet rozmówców znów przyjedzie tu za rok. Teatr (organizator) na Facebooku pokaże, jak sponsor swoimi luksusowymi autami dowiózł na debatę szacownych gości. Wiocha, panowie. Wiocha! Podobnie będzie przez dziesięć lat.

Bo jest za co. Na pięćdziesiątym przedstawieniu „Polity” – komplet widzów, a w Szekspirowskiej, na tej dziadowskiej debacie, naliczyłem ze trzy pełne rzędy junaków o średniej wieku powyżej 70. Może, gdyby wstęp był darmowy, ale tu bilet kosztował pięć złotych. Rozpoznaję ultrakatolickich działaczy. Na debacie Bonhoefferowskiej!!! Luteran nie wpuszczono? Nie zaproszono? Nie! Był jeden. Jak się ta tygodniówka zakończyła – opowiem wkrótce. Bo takiego finału się nie spodziewałem.

Muszę ochłonąć. Oto pierwszy raz w życiu zajrzało mi prosto w oczy prawdziwe, zawodowe i profesjonalne chrześcijaństwo, a wlaściwie dominikaństwo. Na nic doświadczenia z safari, na nic kąpiel w Oceanie Lodowatym. Nic nie zahartowało mnie na tyle, by wytrzymać to jedno, wypowiedziane tam ze sceny w stronę widowni dominikańskie zdanie. Tak. Tu może rozegrać się nasza ostatnia runda. Tym bardziej, że pamiętam dobrze wcześniejsze Dni Bonhoefferowskie i to najpłytsze z głębokich pytań debaty tygodnia: czy chrześcijaństwo jest nam potrzebne. Dochodzę do wniosku, że nie ono nam, a my jesteśmy potrzebni jemu. W wymiarze ekonomicznym (nie mylić z ekumenicznym). Chrześcijaństwu z osobowością prawną, zdolną do zawierania umów o dzieło, wystawiania faktur i posiadającego konto bankowe.

Profesor…

Już dłużej nie będę ciągnął – wyczuli państwo – tego narzekania.

W niczym mi ono nie ułatwia zadania. Powinienem był od razu powiedzieć, że tematem tego tekstu jest wstyd i podziw. Dziwny mariaż, ale prawdziwy. Jak czekolada z solą.

Profesora Jana Szyrockiego poznałem na koncertach, potem spotykaliśmy się na obozach zimowych chóru, wreszcie przy Wyzwolenia, w tej na najwyższym piętrze adaptowanej na mieszkania dużej przestrzeni poddasza.

Przygotowywałem cykl gawęd, wywiadów o muzyce, o chóralistyce, technologii, inżynierii, o odczuwaniu piękna. O Chórze Akademickim Politechniki Szczecińskiej. Cóż za konglomerat wątków…

Ja, absolwent szkoły technicznej, świeżo uklepany filolog odpytujący inżyniera, technologa, specjalistę od betonu oraz muzycznego maga, czarodzieja, który mieszał chmury z głosów, opary nastrojów, kolory brzmień.

Był dobrym rozmówcą. Budował krótkie zdania, dzielił je równymi i niezbędnymi dla wybrzmienia myśli – pauzami. Zrazu wycinałem je na stole montażowym, ale potem, wyjmowałem z kosza te ścinki taśmy magnetofonowej by… wkleić je ponownie, dla zachowania walorów muzycznych całej wypowiedzi. Dziś próbuję “wysłyszeć” te rozmowy ponownie…. Bo czyż nie były one formą zapisu nutowego? Partyturą?

Ludzie muzyki mówią, jakby czytali myśli wprost z pięciolinii? Znaliśmy się wcześniej z koncertów w filharmonii, z międzyzdrojskiego Festiwalu Pieśni Chóralnej. W moim domu, w szafie wisiała wtedy koncertowa suknia chórzystki (ta z tych najpiękniejszych w historii chóru). W obu znaczeniach tego słowa.

obaczyłem ją znów, w ubiegłym roku, na zdjęciu w siedzibie CHAPS-u. Ożyły wspominania. Popołudniowe próby, chodzenie po korytarzu, na palcach, żeby im nie przeszkadzać. A potem przesłuchania przed kompletowaniem składu na tournée zagraniczne. Żadne egzaminy wstępne nie stwarzały podobnej rywalizacji jak te chóralne kwalifikacje. Takich emocji nigdzie w mieście nie można było napotkać.

Przeglądam starą korespondencję, sięgnąłem po nagrania, zdjęcia, które się zachowały, a któregoś dnia, nie tak dawno – między półkami i regałami supermarketu… mignęła mi tamta… Muzyka. Trudno o lepszy pretekst do splinu.

Ech, te dygresje…

Dlaczego? Dlaczego czas, a w gruncie rzeczy to my sami tak gubimy pamięć o ludziach, którzy nas w jasnym sensie kształtowali, definiowali nasze zainteresowania, wyznaczali niezbędne minimum wrażliwości, jaki należało w sobie wykształcić, by współtworzyć grupę, gremium ludzi myślących i odczuwających podobnie.

Mówiąc wprost – moja wściekłość wynika ze sposobu, w jaki traktowana jest pamięć o profesorze Janie Szyrockim!

Pomnik w Międzyzdrojach

Tak, to właśnie to „coś” tak bardzo mnie irytuje.

Nie mogę zrozumieć idei oraz jej realizacji. Dlaczego w tak – z pozoru słusznym miejscu – ale w niedorzecznym otoczeniu i w tak nieadekwatnej formie ustawiono pomnik poświęcony Janowi Szyrockiemu?

Nie umiałem sfotografować tego… „akcentu”? Bo jak nazwać ów „postument”? Czym jest i co to jest? Gdyby nie biała koszula…. Kto dostrzegłby, że ta „wyrwa w kamieniu” to… profil Profesora?

Jest jeszcze w pobliskim Domu Kultury tablica, a na niej informacja, że sala koncertowa obiektu nosi imię profesora. Ale kto tablicę tę dostrzeże?

Jest wreszcie w Szczecinie… rondo Jego imienia.

Rondo – jedno z najbardziej ruchliwych, pełne dźwięków, które z chóralistyką, ale sfer piekielnych ma wiele wspólnego! Kto wpadł na ten pomysł, by tę graciarnię dźwiękową nazwać imieniem Profesora? Że to niby bliskość Politechniki? Że, że…?

Obok wspomnianej sukni, były też na ścianie plakaty z tourne chóralnych. Na jednym – corrida. Taką właśnie urządziłbym tym, którzy w manifestacyjny sposób nie szanują pamięci innych. Manifestacyjny – w odwrotnym tego pojęcia znaczeniu. Nie robią nic by prawdziwych bohaterów naszej szczecińskiej rzeczywistości wspominać z wdzięcznością.

Za eksces uznaję wybór pana Jacka Nieżychowskiego na patrona ubiegłego roku, przy pełnym szacunku dla Jego osoby. Ale nie da się Jego dokonań porównać z postaciami okrętowników, kapitanów, żeglugowców, portowców… Już zapomnieliśmy o tym, że Szczecin przez większą część swojej historii był największym portem i miastem morskim nad Bałtykiem? A nie operetką jedynie? A może się… mylę?

Mieliśmy wtedy w mieście dwa gniazda. Z jednego wzlatywało, a z drugiego wypływało na świat imię Szczecina. Drugim – była Stocznia Im. Adolfa Warskiego z tą magiczną formułą: płyń po morzach świata i rozsławiaj imię… A pierwszym – był Chór Akademicki Politechniki Szczecińskiej, kierowany przez inżyniera Jana Szyrockiego.

Ciekawym mogłoby być zestawienie nazw portów, do których docierały statki zwodowane w Szczecinie z nazwami metropolii i stolic świata, w których koncertował CHAPS.

Pewnego razu drogi zawiodły mnie do Montevideo w Urugwaju.

W ogrodzie ambasadora rozmawialiśmy o łowiskach, o remontach polskiej foty. A ambasador dopytywał Piotra Jasnowskiego, ówczesnego dyrektora CHAPs, a zarazem pracownika PPDiUR Gryf jak by tu chór sprowadzić?

W ilu światowych centrach nigdy nie koncertowały nasze orkiestry i soliści, a CHAPS był traktowany tam jak stały bywalec?

Kiedy wreszcie chórzyści sami zadbają o to, by powstała książka o Profesorze. O was, drodzy Państwo. Ten jedyny album fotograficzny, który z pewną dumą pokazywał mi Bogdan Twardochleb – to wszystko, czym możemy uhonorować tego szczecinianina?

Ludzie Szczecina

Zaproponowałem zabawę w skojarzenia. Czy jesteśmy na nią gotowi? Czy słownik szczecińskich nazwisk, jaki w sobie zbudowaliśmy przez minionych osiemdziesiąt lat jest wystarczająco reprezentatywny by rozpocząć rozmowę na temat pocztu ludzi, którzy to miasto, naszą społeczność kształtowali, wzbogacali swoimi talentami i osiągnięciami?

Nie. Bo poziom naszego egoizmu i egocentryzmu nie uwzględnia już faktu, że nie spadliśmy tu wprost z nieba, ale opierzyliśmy się w gnieździe przez innych zbudowanym.

Szczecin – Twarze miasta – profesor Jan Szyrocki Zatem – zgłaszam osobę profesora Jana Szyrockiego, szczecinianina najbardziej w świecie i w kraju rozsławiającego nasze miasto.

Zgłaszam środowisko szczecińskich muzyków, twórców i wykonawców, domagam się uszanowania ich pracy i osiągnięć. A zarazem – nazwania z imienia i nazwiska tych, którzy ten dorobek tak bezmyślnie niszczą. Tak, mam na myśli także honorowych patronów dwadzieścia lat trwającego Festiwalu Sacrum Non Profanum.

Panowie, to, że lansowaliście się przy tym festiwalu, że pisaliście piórami swoich skrybów panegiryki na waszą własną cześć – takie górnolotne teksty, wydawaliście z trzewi płynące słowa zachwytu pokazuje, jak głuchymi i pękniętymi bębnami jesteście, łasymi na poklask i – w waszej ocenie – społeczne uznanie waszego nieprawdziwego zaangażowania w tworzenie szczecińskiej kultury.

I nie będę postulował plebiscytu na największych destruktorów oraz ignorantów. Wystarczy, że nazwiska wasze wpiszemy na kartach historii miasta atramentem „sympatycznym, a więc… niewidzialnym.

Leave a Reply