Miasto jest wtedy, gdy ludzie zbudują dom, a wokół niego – na nowo posadzą wcześniej wycięte drzewa. Wtedy, wzdłuż tych drzew, drogi połączą miasto z resztą świata. Cicero powiedziałby, że Szczecin jest miastem idealnym, bo ułożył się wzdłuż drogi wodnej. Pieniądze płyną z nurtem rzeki…
W radiowym studiu, a było to na przełomie lat 70. I 80. XX wieku, rozmawiałem z konstruktorami Instytutu Okrętowego Politechniki Szczecińskiej (jak to brzmi!) o modnej wówczas koncepcji pływających miast. To była szansa dla szczecińskiego okrętownictwa. Przed mikrofonem zasiedli panowie: Eugeniusz Skrzymowski, Wojciech Chądzyński, Lech Bednarski i chyba Florian Grzybowski. Na pewno, jakże by mogło go zabraknąć. Cóż za osobistości! Mówiliśmy o pływających fabrykach, elektrowniach, platformach.
– A lasy? Parki? Pływające ogrody?
– Tartaki dla Amazonii już projektujemy, ale… – mówi pan – parki? Jeśli ktokolwiek nam zleci takie zadanie – zrealizujemy je – powiedział inż. Wojciech Chądzyński.
– Na statkach każecie wnętrza malować farbami o temperaturze barwowej typowej dla naturalnej zieleni, ale na żadnej z jednostek nie zaplanowaliście choćby malutkiego skwerku, takiego z jedną ławeczką i – może – kawałkiem wiaty, niby przystanku tramwajowego…
Kiedy Florian Grzybowski został architektem wojewódzkim – odwróciłem to pytanie.
– A może teraz wkomponuje pan bulaje, trap albo mostek kapitański w przestrzeń miejską?
Jacyż to byli bajarze, jacy poeci przestrzeni otwartej, zielonej i zamkniętej, a także – morskiej. Wtedy, nasi okrętownicy bardzo nas wszystkich inspirowali. Urbaniści nie przeprowadzali rewolucyjnych operacji plastycznych na starej tkance miejskich przestrzeni. W tych spawach zawsze decydowała pierwotna koncepcja układu i rozwoju miasta, funkcjonalność i przyjazny ludziom charakter każdego jego fragmentu. Stettin był ruchliwy i dobrze skomunikowany. Nam, od tylu już lat nie udaje się ożywić ulicy Krzywoustego. Czy rozkwitnie nowa Aleja Wojska Polskiego? Oby nie okazała się jedynie kwiatem paproci.
Kiedy zdradziłem mojej wychowawczyni w TME, że nie chcę studiować elektroniki tylko architekturę, odesłała mnie do inż. Plucińskiego, jej brata, aby dał mi kilka lekcji rysunku odręcznego, wymaganego na egzaminie wstępnym. Pierwsze zadanie, jakie otrzymałem polegało na wypełnieniu kilku plomb w starej zabudowie centrum. Jeśli dobrze pamiętam, jedną z nich była późniejsza „Lucynka i Paulinka”.
Chwyciłem za ołówek i machnąłem kilka… drzew, zapełniając wyrwę w linii starych nasadzeń. Potem dorysowałem fasadę budynku.
– Jako ogrodnik sprawdzi się pan znakomicie.
Hm… Może spróbuję jeszcze raz? Jeśli padnie pytanie o to, co dla miasta jest ważniejsze: zabudowa czy zieleń – odpowiem – oba żywioły. Teraz, zimą – fascynuje nas architektura czynu, latem – architektura zieleni.
Zieleń Westendu (Łękno), pośród której zbudowano willę Lentza w pewnym sensie puszczono na żywioł. Albo inaczej – nie ingerowano zbytnio w jej naturalny rozwój. Ale ogrody wokół wystawnych domów – traktowano z pełnymi restrykcjami. Architekci terenów zielonych mieli takie samo prawo głosu jak ci od szerokich ulic, secesyjnych kamienic czy gwiaździstych placów.
Żywioł miasta, jego zabudowa, temperament mieszkańców i energia inwestorów w latach Republiki Weimarskiej zdawały się nie mieć kresu! Willa Lentza była swego rodzaju symbolem, najlepszą egzemplifikacją wulkanu pełnego drzemiących tu możliwości. To wszystko miało wpływ na osobowość Stettinerów.
Jest jesień. Ale rok 1911. August Lentz i jego córka Margareta oraz jej mąż, Georg Tageder przenieśli się do Berlina. Ich wspaniały dom kupił Wilhelm Doering. Człowiek nad wyraz majętny, który pałac gruntownie przebudował i zmodernizował, a w piwnicy urządził… skarbiec. W nim przechowywał najcenniejsze okazy ze swojej kolekcji sztuki we wszelkich jej przejawach: od malarstwa po ceramikę i biżuterię.
Dowiaduję się o tym ze spektaklu teatralnego, który obok sztuki „1888. Willa miłości”, jest kolejną inicjatywą Willi Lentza, nawiązującą do niedawnej, pomorskiej i niemieckiej przeszłości naszego miasta. Bohaterką tej sztuki jest „Frida. Kolekcjonerka z Westendu”.
Pani Frida Doering, mieszczka, która zanim stała się koneserką i kolekcjonerką dzieł sztuki, do perfekcji wykreowała siebie samą, na kobietę, która… no właśnie. I tu zaczyna się mój problem. Nie, to problem każdego z nas. Bo mężczyzna, może z sukcesem obstawiać wygraną w ruletkę, w pokera, przyjmować zakłady bukmacherskie i na torze wyścigów konnych, ale nigdy, przenigdy nie odgadnie, jak i dlaczego w danej sytuacji postąpi kobieta? Frida Doering, zodiakalna waga – nie miała nic wspólnego z umiarem czy stabilizacją. Ale mistrzowsko utrzymywała równowagę, szczególnie w sytuacji, gdy jej mąż, jak każdy majętny stettiner musiał obok żony mieć dwie kochanki. Jedną na pokaz, dugą dla zaspokojenia żądzy. Frida miała do wyboru – odejść lub – oczywiście – utrzymać wszystko w idealnej, w sumie – w potrójnej równowadze. W Stettinie, w odnowionej willi Lentza, zaczął się Wielki Wybuch w jej życiu.
Dlaczego tak uważam? Bo w październikowy wieczór 2023 roku nawet na chwilę nie oderwałem oczu od brawurowo zagranej roli Fridy Doering, w postać której wcieliła się pani Olga Adamska.
Jeśli w czechowskiej teorii i praktyce sztuki aktorskiej potrzebny byłby przykład wzorcowego zastosowania zasady „wejścia w rolę” – wystarczy podać tytuł sztuki: „Frida. Kolekcjonerka z Westendu”, w reżyserii Arkadiusza Buszki, według scenariusza Anny Ołów-Wachowicz.
W pierwotnym zamiarze chciałem ten felieton rozpocząć od słów: „No i… wykipiało. Ale tak majestatycznie i naturalnie, że niechby już kipiało aż do końca świata”…. Bo ten spektakl kipiał finezją słowa, gracją ruchu, trafnością muzycznych akcentów, a nade wszystko bukietem aktorskiego profesjonalizmu, który na miarę „kostbarkeitowej” willi – unosił się nad tym przestawieniem.
– Czym różni się Frida od współczesnej Szczecinianki, od pani?
– Niczym – mówi Anna Ołów-Wachowicz.
– O sobie więc napisała Pani tę sztukę?
– Tak. O kobiecie z mojego pokolenia.
– Frida mogłaby być Pani… prababcią. Więc…
– Ale opowiadam o niej w sposób bardzo współczesny. Natura kobiety jest niezmienna. Wszystkie mamy te same problemy i zmartwienia. Tak było, jest i będzie. Dla mnie utożsamienie się z moją bohaterką było wyjątkowo proste. Chodzimy tymi samymi ulicami, mieszkamy w tym samym mieście. To nasz świat.
Stettińska kobiecość Fridy epatowała ze sceny. Tworzył ją każdy gest, wyraz twarzy, poza. Manifestowała się w perwersyjnym momentami przemierzaniu przestrzeni tej luksusowej klatki, jaką dla Fridy okazał się najpiękniejszy stettiński dom, pełen obrazów w solidnych ramach, pokrytych prawdziwą politurą.
– Takich ram żaden żołdak nie spali na ognisku roznieconym w salonie willi… – mówiła Frida na chwilę przed opuszczeniem domu.
A jak go powitała? Że też słowa nie potrafią nawet w ułamku oddać tej ekspresji, z jaką pani Olga Adamska zobaczyła siebie w lustrzanych drzwiach salonu…
– Pamiętam to jak dziś… Stałam tam. Na środku. I nie mogłam z siebie wydobyć słowa. Drżałam. Nie tyle z zimna co z emocji. Dom był ogromny. Przepych jego wnętrza oszołomił mnie i powalił na kolana. Nic nie mogło się z nim równać. Nic! A już na pewno nasze kamieniczne mieszkanie. I zamieszkałam… w pałacu. I wtedy poczułam, że żyję. Wszyscy wtedy chcieliśmy czegoś więcej. Stettin – tu były pieniądze, rozbudzone aspiracje, możliwości. Docierały do nas nowe trendy. Oddychaliśmy na równi z Berlinem, Paryżem. Dogonić Berlin albo Paryż – a dlaczegóżby nie? Budowaliśmy to miasto. Meyer-Schwartau, Haken, Quistorp – to nowi ludzie, tacy jak my, z fantazją, wiedzieli, jak użyć pieniędzy. A nasza willa z parcelą na Westende, pomiędzy Krekower Strasse a Werder Strasse to było coś! To była pozycja. Nasz nowy dom bardzo szybko zapełnił się meblami na specjalne zamówienie, sztuką, porcelaną, w najlepszym gatunku. Tkaniny sprowadzało się z Mediolanu i dopasowywało do przepychu willi. Kręciłam się nieustannie po odnawianych pomieszczeniach i napawałam luksusem. Wszystkiego musiałam dopilnować sama. Taka już jestem. Jestem zodiakalną wagą. O, o, o… Tu, tu, tu… Dokładnie tu wisiał jeden z pierwszych naszych obrazów Corintha, z kobietą w czerwonej sukni, zręcznie wpasowany we wnękę. Obok dwie secesyjne lampy, z abażurami ze szkarłatnego aksamitu. Werniks odbijał miękkie światło i suknia – zdawało się, że żyła. Jakby lekko falowała…
Odbijam się w lustrzanych drzwiach salonu, zdyszana, roześmiana, młoda, taka jeszcze młoda…
Stukot damskich pantofelków jest chyba jednym z najsilniejszych afrodyzjaków. Tak, mam na myśli także siebie. Drobne kroki dyktują tempo myślom, nadają im dynamikę. Kliknięcia obcasikiem, szurnięcie podeszwą – żadne słowa nie wzniecą pobudzenia tak, jak te gesty. Każdy z tych dźwięków jest w tym spektaklu zestrojony z tonacją przekazywanych myśli. Frida na scenie jest prognozą pogody dla wszystkich emocjonalnych stref klimatycznych równocześnie. Aktorstwo pani Olgi Adamskiej zachwyca swobodą i swadą, jest jak eter, który nie wypełnia, a w całości pochłania powietrze Sali Teatralnej. Humor, przekora, drwina, ale także strach, nieporadność, zagubienie…
Spektakl rozgrywa się w ostatnim dniu pobytu stettinerki Fridy w jej domu … Teraz wypełnia go echo pustych pokoi, puste ściany, szarość popołudnia zmierzchu epoki bogów…
– Jaki zatem był tamten Stettin, gdy poznawała pani to miasto oczami Fridy?
– Aspirujący. Miasto wtedy rzeczywiście przyciągało ogromne pieniądze. A ludzie, którzy się dorobili wielkich majątków, inwestowali fortuny w rozwój kultury. Ci ludzie mieli ogromny wpływ na stan duchowy miasta. Jak Pan wie, kolekcja antyczna rodziny Dohrnów trafiła do miejskiego muzeum. Ten gest zachęcił innych – nie tylko zawodowych kolekcjonerów do gromadzenia i udostępniania dzieł sztuki ze swoich kolekcji. Choćby państwo Doeringowie, a więc nasza Frida. Od tej strony, w tamtym czasie miasto rozwijało się najszybciej.
– Ale przedwojenny Szczecin był także miejscem zsyłki dla niepokornych berlińskich urzędników.
– A czy inaczej było po wojnie? Szczecin odwiedzali, zazwyczaj na chwilę, ludzie poszukujący, niezdecydowani, zagubieni, z nakazem pracy, z misją. Wielu z nich znalazło tutaj swój początek, ale skrzydła rozwinęli w chwilę po tym, jak stąd odfrunęli…. Myślę, że Szczecin nigdy nie był końcem, był zawsze początkiem drogi dla wielu ludzi. Wtedy i niedawno.
– Dla tubylców każde miasto jest chyba trochę prowincją.
– Tak, ale nasz Szczecin, hm… mówię nasz, o tamtym mieście… Tamci ludzie rozwinęli to miasto. Pod względem kultury – Stadtmuseum było instytucją centralną.
– Literatów nie mieliśmy…
– A teraz pan mówi – że my nie mieliśmy… To jest jakiś gen…
– Właśnie…. Mówi pani – gen. Mimo wojny, mimo wielkiej migracji – miasto kształtuje osobowości i naturę swoich mieszkańców. Kreuje w nas coś, co nazwałbym stylem. Bez względu na to, czy z dodatkiem: stettinski czy szczeciński…
– Przyjechałam tu trzydzieści lat temu – mówi Anna Ołów-Wachowicz. – Pamiętam pierwsze obrazy Szczecina i zestawiam je z dzisiejszymi. Rzeczywiście te ostatnie są o wiele bardziej zazielenione niż tamte. Czy duch miasta przetrwał? Tak. Myślę, że duch związany jest z miejscem, a nie z nacją. Jestem zafascynowana dziejami tego miejsca. Szczecińskie historie są dla pisarza, dla twórcy porywające. Będę kontynuowała tę podróż. W dużej mierze zawdzięczam ją Dariuszowi Kacprzakowi, który prowadził mnie przez stare księgi meldunkowe, książki telefoniczne i adresowe. Odkryłam ścieżki, którymi warto podążyć.
(foto: Willa Lentza)
Spektakl uzupełniła żywa muzyka. Po części oniryczna, a Arkadiusz Buszko, reżyser przestawienia, sięgnął po cykl „Diechterliebe” Roberta Schumanna do wierszy Heinricha Heinego. Pięknie wkomponowane, mogłyby jednak być podane z większą troską o poprawność wymowy. No i sprawa czytelności point dla tych sekwencji spektaklu, które były zamykane przez pieśni. Obawiam się, że dla większości widowni, ze względu na nieznajomość języka niemieckiego – chyba zupełnie niezrozumiałe. A szkoda. Nie wierzę, że sam to powiem – zabrakło wsparcia ze strony technik multimedialnych.
Tak jak w spektaklu „1888. Willa miłości” niemieckie przekleństwa stanowią żwir na pomoście kulturowym, językowym między Stettinem a Szczecinem, tak w Fridzie przemyślałbym tę manierę tylnojęzykowego „h” poprzedzającego każdą spółgłoskę „r”. Z dzieciństwa pamiętam autochtonki, szczególnie panią Thrudę z ulicy Z., a także nową żonę jej męża – panią Gerthrudę – wziętą fryzjerkę. Obie panie dokładnie tak mówiły, zdradzając, że choć są Polkami, to gdy zaczną mówić po niemiecku – nikt nie zakwestionuje natywnego charakteru ich języka. A może i narodowości?
Może wystarczyłoby kilka zdań, akapitów w tej manierze? A potem – po prostu – niech ta sprawna opowieść toczy się po polsku? Po stettinsku czyli… szczecińsku. A może nie mam racji?
Frida. Kolekcjonerka z Westendu.
Tekst: Anna Ołów – Wachowicz; Reżyseria: Arkadiusz Buszko; Scenografia: Katarzyna Banucha
Występują: Olga Adamska oraz Felipe Alonso Céspedes Sànchez / Filip Mateusz Bańkowski i Joanna Kraszewska-Myca (wiolonczela)
Całość trwa godzinę, czyli niemalże cały wiek, a więc mniej niż sekundę w życiu jednego pokolenia.