Przedczary
…Czas z Przestrzenią tańczą walca. Wszystko wokół wiruje! Wiruję i ja, bo mam mój klucz i wiem, gdzie są tak długo poszukiwane przez mnie drzwi. Mogę je teraz zamykać i otwierać, kiedy tylko zechcę.
Biegnę w stronę M. Mam nadzieję, że niebawem spotkamy się wirtualnie. Spojrzę mu w oczy a on ujrzy w nich to, co ja widziałam w Szczecinie w minionych stuleciach…
Pamięć miasta
Drogi M.
Pamięta Pan? Mieliśmy się spotkać gdzieś w czasoprzestrzeni naszego miasta.
Datę w kalendarzu zanotowały nasze szóste zmysły, ale żaden terminu nam przecież nie zdradził. Dla zmysłów bowiem czas i przestrzeń nie mają żadnego znaczenia. One – w istocie – nie istnieją. Wymyśliliśmy je oboje by uchwycić nasze inkarnacje. Nazwać je, opisać, nieudolnie zarysować ich istotę tym, których wyobraźnia nie uwolniła się jeszcze od balastu codzienności.
Kiedy onieśmielona pytałam Pana o szczegóły, otrzymałam osobliwie brzmiącą instrukcję.
– „Proszę wyłowić z „pamięci miasta” wszystkie jego obrazy… Proszę zaprowadzić mnie do najpiękniejszej kamienicy, która za chwilę zostanie opanowana przez ekipy remontowe. Proszę wejść ze mną do jednego z opuszczonych mieszkań, które za chwilę straci swój zapach, kolor, pełne ornamentów stiuki, dębowe framugi, bukowe podłogi, miedziane instalacje elektryczne, ceramiczne włączniki, żeliwne kaloryfery i kaflowe piece. A kiedy się tam znajdziemy, M., proszę, niech pani spojrzy mi w oczy, abym mógł zobaczyć to wszystko, co pani tu przez stulecia widziała. Wokół tego domu, w tamtym parku, nad rzeką, ponad wieżami wszystkich kościołów.
Droga M., proszę odnaleźć klucz i uwolnić genius loci, który tkwi uwięziony pod pani powiekami.”
Klucz
Mówią, że klucz to symbol wiedzy, poznania, wtajemniczenia, a ten, kto go odnajdzie, uwolni się od kłopotów. Odnaleźć klucz… Ale co się stanie, gdy natrafimy na drzwi, które ten klucz może otworzyć? Przed wielu laty, nawigując się moim „kompasem odkrywcy”, dotarłam wprost pod takie drzwi, do których klucza jeszcze nie miałam. Czy Pan o tym wiedział? Hmm, sądzę, że nie. Nie wiedział Pan też, dlaczego tych drzwi szukałam.
Piękno brzydoty
Dwie dekady temu, oczarowana pięknem zaklętym w brzydotę, wykonałam dokumentację fotograficzną przejazdów bramnych oraz sieni w szczecińskich kamienicach z XIX i XX wieku. Z aparatem na ramieniu przemierzyłam wszystkie miejskie ulice, by „odważnie” zajrzeć do każdego wnętrza bramnego, w poszukiwaniu detali sztukatorskich z przeszłości, cudem ocalałych po kolejnych remontach i modernizacjach. Musiałam wykazać się odwagą, bo mieszkańcy odwiedzanych kamienic podejrzliwie obserwowali moje badania. Zadawali mnóstwo pytań. Dlatego do deszyfrowania zamków, rygli i domofonów musiałam sama się… „zaszyfrować”. Aktorsko odtwarzałam rolę listonosza lub roznosiciela ulotek, czym umiejętnie maskowałam moje prawdziwe zamiary. Kamuflaż doskonały? Tak mi się wydawało… Kiedy rzucono w moją stronę podejrzenie, że jestem szpiegiem i pracuję dla Niemców, uciekałam w popłochu, zanim pies sąsiada zwlókł się ze swojego posłania, żeby groźnie na mnie szczeknąć. Z biegiem czasu, mój „sensacyjny” rekonesans zdjęciowy, doprowadził mnie wprost pod „Nie-Zwykłe” drzwi.
Przed wielką, drewnianą okładką Księgi Przeszłości
Drzwi. Masywne i solidne. Byłam oczarowana ich majestatycznym wyglądem. Nie bez wysiłku nacisnęłam mosiężną klamkę, która po chwili – jak w baśni – „nieodwołanie zapadła”.
Ogromne skrzydło drzwiowe zaskrzypiało i ukazało ledwie szczelinę, przez którą tylko myśl mogłaby się przecisnąć. Miałam przeczucie, że w tym miejscu nie tylko wejście, ale i wyjście będzie dla mnie wyzwaniem… Wtedy jeszcze nie zdawałam sobie sprawy, że chodziło o coś więcej niż ciężar i wielkość tych drzwi, a przekraczając wrota do Przeszłości – będę chciała zanurzyć się w niej bez reszty. I nie będę Ariadną; mojej nitki nie przywiążę do progu, bym mogła wrócić do nich i zatrzasnąć je, pozostając po stronie teraźniejszości, gdzie praktycznie nic już nie wzbudzało mojego zainteresowania.
Byłam więc w Środku. Z półmroku, niczym duch wyłonił się Portier. Ukłonił się uniżenie, jakby się mnie spodziewał. Uniósł dłoń w białej rękawiczce, która tak bardzo kontrastowała z tajemniczo-cienistym wnętrzem… Przeszłości. Kłaniając się, wskazał mi kierunek. Podziękowałam i ruszyłam przed siebie. Dotarłam do schodów. Pierwszy, drugi, trzeci stopień…
Dopiero w tej chwili usłyszałam tak charakterystyczny „stukot pantofelków”, który właśnie wtedy stał się atrybutem moich wszystkich późniejszych podróży w Czasie. Przez głowę przebiegła mi myśl… pantofelki? Przecież wychodząc rano z domu, włożyłam ciężkie jesienno-zimowym obuwie…
Nagle dobiegły do mnie dźwięki muzyki i ożywionego gwaru z oddali. Skierowałam się w głąb długiego i ciemnego korytarza, w ślad za tym „dźwiękowym tłem”, który jak gdyby nucąc mi do ucha tajemniczą opowieść, poprowadził mnie na sam koniec, pod przeszklone drzwi, które otworzyły się przede mną. Nieoczekiwanie wpadłam w objęcia hipnotyzującego światła, które porwało mnie w sam środek wirującego Czasu i Przestrzeni.
„Parkhaus”
Otworzyłam oczy. Wszystko wokół spowijała aura tajemniczości, która niczym poranna mgła, powoli rozrzedzając się, odsłaniała szczegóły krajobrazu. Ujrzałam skąpany w ciepłym słońcu kawiarniany ogródek, tak, taki sam widziałam na fotografii w katalogu „Belle Époque”.
Poczułam rześkie powietrze, przepojone śpiewem ptaków i zapachem wiosny, budzącej się w młodych listkach. Letni ogródek wypełniony był rzędami stolików, nakrytych obrusami z liściastym motywem, wprost zachęcał do chwili wytchnienia, do odpoczynku przy szklaneczce orzeźwiającego eliksiru. Przecież tutaj chyba niczego innego się nie pije? Dopiero teraz, w głębi tego malowniczego ogrodu, pod ledwie zazielenionym parasolem otaczających go drzew, ujrzałam parkowy domek w stylu z epoki Biedermeier. Łagoda linia jego dachu, pokrytego czerwoną dachówką, zielone okiennice na tle jasnobrązowego koloru elewacji, wprowadzały w krajobraz z tamtego okresu. Wpadające przez otwarte okna promienie słoneczne rozjaśniały wnętrze eleganckiej… cukierni.
Weszłam do środka, nie wzbudzając moją osobą zainteresowania gości lokalu. Trochę mnie ta ich obojętność zdziwiła…. Podziwiałam szklane witryny wypełnione po brzegi słodkimi przysmakami. Wszystkie półki wprost uginały się pod ciężarem bogato udekorowanych tortów, tradycyjnych sękaczy, nadziewanych pączków, słodkich magdalenek i aromatycznych marcepanów. Za masywną,drewnianą ladą w kolorze głębokiej zieleni, o blacie z szarego marmuru, nieustannie krzątały się ekspedientki, sprzedające te wszystkie wyroby cukiernicze.
Damy, oczekujące w kolejce po ulubione łakocie, prezentowały swoje najnowsze kreacje. Dominowały wąskie i długie suknie, sięgające kostek. Każda miała na ramionach żakiet, idealnie dopasowany do ich sylwetek. Każda też chwaliła się swoim filcowym kapeluszem, przepasanym wstążką lub ozdobionym piórami.
Przy stolikach siedzieli dystyngowani panowie, w eleganckich jednorzędowych, ciemnych marynarkach i białych koszulach ze sztywnymi, odpinanymi kołnierzykami. Wygoleni, uczesani, z pomadą na skroniach, z idealnie wymodelowanymi wąsami i bokobrodami.
Poczułam intensywny zapach świeżo parzonej kawy. Panowie unosili porcelanowe filiżanki, delektowali się smakiem kawy i nie przerywali lektury porannej gazety z…1912 roku…
Wtedy właśnie zauważyłam postawnego mężczyznę, w białym garniturze. Stał z boku, przyglądał się gościom, obserwował pracę personelu. Czyżby to był właściciel cukierni?
Na zewnątrz, w narożu budynku, na giętym ramieniu wisiał szyld – PARKHAUS. Jakże się ucieszyłam! Wiedziona ówczesnym GPSem – dotarłam dokładnie tam, gdzie chciałam się znaleźć, w miejscu moich badań historycznych. Było ciepłe, wiosenne popołudnie 1912 roku. Rok otwarcia cukierni i kawiarni, w domku, który w niemal niezmienionym kształcie stoi do dziś. Wtedy był on na ustach wszystkich stettinerów.
Dziś obiekt ten znamy jako „Hotel Park”, który usytuowany jest w Parku im. Stefana Żeromskiego przy ul. Plantowej 1 w Szczecinie.
Kiedy postanowiłam opracować monografię tego obiektu nie przypuszczałam nawet, jak głęboko sięgają tradycje cukiernicze tego miejsca. Rodowodem mogły się równać z wiekiem tych wszystkich potężnych drzew, okalających ten zakątek. Bardzo, bardzo polubiłam to miejsce. A szczególnie te chwile, gdy wyrywając się z ram Czasu, wbiegałam – oczywiście w moich stukających pantofelkach – w lata zmiennej szczęśliwości tego miejsca.
Powrót
Projekcja przeszłości znacznie zwolniła tempo, dźwięki ucichły, a obraz minionych lat, rozmywał się, jak stara fotografia w strugach deszczu. Ocknęłam się, słysząc głośny trzask zamykanych drzwi za moimi plecami. Powoli wtapiałam się już w monotonny dźwięk ruchu ulicznego, setki mijających mnie aut i ludzi biegnących na tramwajowy przystanek. I zanim teraźniejszość całkowicie wyparła z mojej pamięci przeszłe chwile, poczułam jeszcze w powietrzu, słodki zapach sękacza z jego wyraźną nutą wanilii.
Sękacz… Niczym epokowe ciasto, z warstw wielokulturowości tego miasta.
Powodów do wagarów jest wiele a konsekwencja zawsze jedna – czekały mnie zaległe lekcje z historii Miasta. W mocnym postanowieniu czym prędzej skierowałam swoje kroki do domu, aby lepiej przygotować się do ponownej podróży. Bo za moimi plecami czekała, z kolejną odsłoną, największa „szczecińska galeria przeszłości” – obrazów, dźwięków i słów, bez, których to miasto jest dziś tylko wytartym futerałem.
Czas na podróż.
M.
Cdn.