Wrocławski Teatr Pantomimy im. Henryka Tomaszewskiego
23 kwietnia 2024
Są artyści, którzy proces twórczy pozostawiają… widzom.
A widz nie jest wymagający. Wystarczy pomachać mu palcem w bucie, by sam dorobił do tego gestu całą kosmologię.
Gdy wrażliwość widza powróci już na wysiedzianą już kanapę jego wyobraźni, gdy umilkną oklaski nad naszym, widzów entuzjazmem, na środku pokoju pełnego sztucznego śniegu i unurzanych w nim maskotek z dzieciństwa pozostanie niezmywalny szron lęków, których – jak gorzkich łez – nie uda się nigdy połknąć. Im dłużej się nad tą kwestią zastanawiam, tym bardziej nie wiem, czy owo połykanie jest konieczne?
Od zawsze zmagam się z problemem… adaptacji, konwersji prozy na dramat sceniczny.
Małgorzata Wdowik sięgnęła po niezwykłe narzędzie jakim jest teatr, aby pokazać nam świat widziany okiem dziesięciolatki. Powtórzę: świat dziesięciolatki. Obrysowany słowem na kartach głośnej powieści.
Kto z nas pamięta nasz własny świat dziesięciolatka? Z trudem lokujemy się w czasie, w szkole, na podwórku, w gronie ciotek i wujków, srogiej babci, której obiady zawsze konkurowały z najlepszymi smakołykami.
Jakie zgłębialiśmy tajemnice? Mieliśmy tylko tajemnice, same tajemnice, one nas paraliżowały i mroziły, ale też pękały jak mydlane bańki, gdy kolega lub koleżanka wołała z podwórka – Zuza, idziesz z nami?
I szliśmy za dom, na łąkę, pod drzewo lub w okoliczne krzaki, gdzie w „bazie” dzieliliśmy się tajemnicami i odkryciami. Przekazywaliśmy sobie informacje o podejrzanych gestach i sytuacjach z życia ludzi dorosłych, wyjaśnialiśmy sobie cud życia i tajemnicę śmierci.
Czy proza Marieke Lucasa Rijnevelda mogłaby spełnić funkcję deus ex machina w naszym dorosłym, ostatecznym rozpatrywaniu i rozliczeniu własnych doświadczeń z okresu wzrastania? Nie wiem. Czy taka machina jest w ogóle potrzebna?
Czy niewyjaśnienia, jakie od tamtego okresu w sobie nosimy, w ogóle i kiedykolwiek nas bolały? Ciążą do dziś, są żywym i uwierającym doświadczeniem? Wątpię. Co nie znaczy, że nie są żywe. A inni uważają je za kluczowe i fundamentalne dla naszego emocjonalnego splątania.
Nie wiem. Nie wiem… Sam nie wiem…
Ale wiem, że tamte doświadczenia są jakby nie z mojego życia. Jakby dotyczyły kogoś innego. Wiem o nich tyle, ile zdradzić sobie mogliśmy w jaskini zbudowanej z koca zawieszonego na oparciach krzeseł. A zdradzaliśmy wtedy wszystko. Bez reszty! Czyli – prawie nic!
Oglądałem więc kontrapunktowe przedstawienie otwarty na jakąś ozdrawiającą nadteatralną siłę, która wyzwoli mnie z dziecięcych, niespętanych węzłów zapamiętanych doświadczeń dziesięciolatka. Nie doczekałem się.
Znam pierwowzór, powieść a właściwie kolorowy gałgan skreślony ręką Marieke Lucasa Rijnevelda.
Dlaczego… gałgan? Ten strzęp z bajkowej, kolorowej, miłej w dotyku, ale jakże postrzępionej tkaniny, z wzorem, którego nie da się nawet w wyobraźni zrekonstruować, ale tylko w niej można go zastąpić deseniami, o których on sam, ten gałgan, nigdy nawet nie marzył. Matka miała taki woreczek. Jej siostra, krawcowa, wkładała weń resztki materiałów, z których szyła ludziom ich nowe powierzchowności. Ludzie stawali przed lustrem, wyginali się, uśmiechali, kiwali głowami.
– Piękny strój – wyglądam w nim jak ktoś zupełnie inny. Lepszy. Czystszy i bogatszy.
Paradowała sąsiadka, której mąż zginął na motocyklu, gospodyni z plebanii, która przez całą mszę zawsze kurczowo ściskała lśniącą różową torebkę, doktórka z przychodni i taka pani z ciemnym wąsem pod nosem. Miała gruby głos i dziurawe zęby.
Gałganki wysypywało się na stół i lekko strwożonymi paluszkami przesuwało się je, obracało, odwracało szukając reszty oderwanego od nich świata.
Epizody z życia dziesięciolatki z powieści Marieke Lucasa Rijnevelda nie są w stanie nikim chyba wstrząsnąć. Nie taki jest chyba cel ich przywoływania. Nawet tych najmocniejszych w wymowie. W moim przypadku przywiodły mnie do zupełnie zapomnianej rany, która przykryta plastrem życia zupełnie zespoliła się z materią wszystkich innych niepokojów. Oderwałem ten plaster i przekonałem się, że ta rana wieku dziesięciolatka jest na swoim miejscu, ma się dobrze i nic jej nie zagraża. Jest ciągle świeża!
Ta rana stała się niezbędnym elementem mojego „ja”.
Ta świadomość może przeszkadzała mi trochę w podążaniu za sceniczną wersją powieściowych, jakże niekiedy pięknie ujętych w słowo sytuacji. Liczyłem, że pozawerbalne środki, którymi teatr pantomimy winien dysponować w stopniu nieosiągalnym dla innych form przekazu – przeniesie mnie na zupełnie inny poziom odczuwania lub doświadczania traum i radości.
Niestety, tak się nie stało.
Po spektaklu wróciłem do wersji audiobookowej powieści. Tak. Uznałem, że Marieke Lucas Rijneveld stworzył flamandzki fresk, który wystarczy odbierać literalnie. Resztę zrobi za nas nasza własna, doświadczona i jedynie lekko odsunięta na bok głównego nurtu naszych trosk, wyobraźnia dziesięciolatka.
Ona w nas ciągle pulsuje, jest jak ogniwo mocnego łańcucha. Nie da się go wyrwać, bo bez niego cała reszta naszych doświadczeń nie miałaby sensu. Byłaby tym gałgankiem, który pochodzi z innego Wymiaru.
p.s. pomijam wątki i skojarzenia, którymi inscenizatorzy chcieli nas pobudzić lub tylko zainteresować. Nie odnoszę się do rozwiązań formalnych i środków wyrazu, których wręcz ubóstwo albo ich oczywistość trochę mi wręcz przeszkadzała. Zabrakło magii gestów, ruchu i mowy ciała, o którym w powieści jak i w spektaklu wiele się, no właśnie – tylko mówiło. A ciało dla dziesięciolatki, dla niej samej i dla starego weterynarza, który w ciele tym odkrywa emocje eksplodujące w jego mocnych dłoniach, obleczonych w zakrwawione gumowe rękawice jest jak mój gałganek – tyle, że teraz pełen odurzającego smaku… grzechu.
Tytułowy niepokój… Może jeszcze nadejdzie wraz ze wspomnieniem chwil spędzonych w kontrapunktowym teatrze. Wierzę bowiem, że naznaczeni i pobudzeni działaniem artystów – my widzowie, z otrzymanego sygnału zbudujemy świat rozgrywający się nie tylko po tamtej stronie teatralnej kurtyny.