Stoję w długiej kolejce przed Muzeum Barberini w Poczdamie. Jeszcze 20 minut. Organizatorzy wystawy, niczym ratownicy na międzyzdrojskiej plaży czuwają, aby zbyt wielu widzów nie zanurzyło się w impresjonistyczne wizje Moneta i jego współtowarzyszy, na wystawie z kolekcji Hasso Plattnera.
Obcowanie z dziełem sztuki jest jak sztuka miłości – najlepiej realizuje się w pełnej intymności.
To on, pan Hasso Plattner utworzył to muzeum. A właściwie – pałac sztuki. Przedsiębiorca, współtwórca jednej z najlepiej prosperujących firm informatycznych w Niemczech i Europie. I… kolekcjoner?
Czyli – kto?
Pan Plattner znalazł upodobanie w sztuce. Najczęściej sięga po płótna malarzy francuskich, po impresjonistów. Ich fascynacja światłem, przyrodą, jej zmiennością w różnych porach roku – zajmuje go w stopniu najwyższym. Ile obrazów zgromadził w swojej kolekcji przez ostatnie dwadzieścia lat? Nie wiem, ale na wystawie, którą za chwilę zobaczę jest ich 110.
Tak blisko, a jakby na końcu świata
Sto osiemdziesiąt trzy kilometry od centrum Szczecina, dwie godziny w klimatyzowanym autokarze. Tyle dzieli nas od światowego w tych dniach centrum impresjonizmu. Podobnej wystawy w moim mieście nigdy nie będzie. Dlaczego?
Bo dysponenci środków finansowych na imprezy kulturalne, mają nieprawdopodobny gest, przez nikogo niekontrolowany, pański i skrajnie nieodpowiedzialny. Środki publiczne przeznaczają na wzmocnienie galopującego sprowincjonalizowania Szczecina. Czynienia zeń wesołego miasteczka! To niegdyś półmilionowe miasto, z tradycjami i dorobkiem – zamieniają w całoroczną bożonarodzeniową choinkę! W postępie geometrycznym oświetlają je kolorowymi lampkami.
I tylko patrzeć, jak cała trójca pojawi się na tzw. tarasie widokowym największego naukowego blaszaka w mieście, w strojach obszytych kolorowymi i mrugającymi cekinami. Porzekadło mówi: jak cię widzą tak cię piszą. Liderzy polityczni miasta i regionu zadziwiają upodobaniem do girland i błyskotek. I koncertów na moście. Ich wyborcom się taki styl podoba? A mają wybór? Na przykład – wystawę impresjonistów.
Gdyby w Szczecinie została zorganizowana taka wystawa to zjechałoby do nas pół Europy i ćwierć świata. Ale my wolimy ekshibicje lokalne, sponsorowane przez miejscowy browar (innego nie mamy). Wszyscy zgodnie zawołają: wspaniała, historyczna, niezapomniana, wyjątkowa wystawa. Ale zrobią to przed jej otwarciem. Po niej – zamilkną. Cały medialny seks odbywa się w jedną tylko stronę. Zanim wydarzenie dojdzie do skutku, pismacy przenoszą je do annałów z opisem: pierwsze w historii, wyjątkowe, nadzwyczajne, ludziom się to należało! Ale uczciwie o wydarzeniu, już po jego zakończeniu – nie pisze nikt.
Mój Boże, zlituj się nad swoimi barankami, pokrzep je olejem kujawskim lub innym naparem z zioła mądrości… Podobno pokrzywa byłaby tu wskazana.
Myśli kłębią się w głowie…
O, kolejka drgnęła. Ale nie więcej jak dwadzieścia osób zniknęło za szklanymi drzwiami galerii. Następna pula obejmie moją grupę. Czekam…
W malarstwie liczą się akty. Te malował chyba każdy artysta. Nawet, jeśli na płótnie widniała martwa natura, to układ owoców, kształt bukietów oraz tu i ówdzie, niby przypadkowo rzuconych rekwizytów – wszystko to pulsowało emocją, manifestowało erotyczne napięcie, kierowało wyobraźnię w stronę piękna ludzkiego (kobiecego) ciała.
Tak, akt to temat najważniejszy w całym malarstwie naszej cywilizacji.
Każdy, jak to ktoś mi kiedyś powiedział – uczciwy człowiek, musiał mieć w swoim domu prawdziwy obraz. A takim był tylko akt. Choćby „święty”. Format i wielkość – nie ma tu znaczenia. Może być duży, mały albo taki jak na rozkładówce w playboyu.
Mój pierwszy akt?
Zamek Książąt Pomorskich. Przełom lat 60. i 70. XX wieku.
Leszek i ja, nie pamiętam, czy któryś jeszcze z kolegów z mojego TME – chcieliśmy dorobić do stypendium. Właśnie wtedy w zamkowym BWA przygotowywana była wystawa czechosłowackiego rzeźbiarza. Trzeba było jego prace wnieść na piętro i pod okiem Wacka Dębickiego – ustawić w książęcej komnacie. Za wykonaną pracę mieliśmy otrzymać, otrzymać… No właśnie… bo nie pieniądze.
Zamkowa pracownia plastyczna mieściła się w piwnicy. Schodziło się do niej po długich i stromych schodach od strony dziedzińca.
W pracowni – panował przyjemny chłód. Puk, puk…? Oczy przez chwilę rozjaśniały mrok pomieszczenia. Postąpiliśmy krok do przodu i zamieniliśmy się w dwa słupy soli. W półmroku, w gęstej mieszaninie dymu papierosowego, zapachu farb i aromatu – powiedzmy – wina, ujrzeliśmy nagą modelkę, która nie zwracając na nas uwagi, czytała jakiś podręcznik, oparty o średniowieczną skrzynię. Gdy artysta skupiał się nad szczegółem odwzorowywanym na płótnie, dziewczyna coś zapisywała w kołonotatniku akademickim. (Kto pamięta te zeszyty?).
– Przyniosłeś? – usłyszałem niski od splinu głos artysty. – Gdzieś tam leży korkociąg… Otworzysz?
Brak reakcji z naszej strony sprawił, że malarz odłożył pędzel, paletę rzucił na renesansowy stół, pełen tub z farbami, butelek, słoików, torebek z kolorowymi proszkami i książek. Zgarbiony, nieogolony, ze wzrokiem pełnym przelewającej się obojętności, zmierzył nas od stóp do głów.
– Właśnie skończyliśmy ustawiać te rzeźby i chcielibyśmy…
– A, to wy… Wypłata będzie za dwa, może za trzy tygodnie.
– Ale…
– Dorotko, ubierz się, na dziś koniec. Jutro przyjdź o dziewiątej.
Dorota przeszła obok nas z nieskrywanym dostojeństwem i swobodą kogoś, kto ma pewność, że nie jest obserwowany.
Bo kimże byliśmy my dwaj, którzy odlane z brązu rzeźby czechosłowackiego artysty, dzieła o wadze hipopotama każde, przenieśliśmy do zamkowych komnat wystawowych?
– Dorota jest najlepsza… – powiedział malarz.
Minął nas i wszedł za kotarę, rozsuniętą dłonią Doroty. Oboje zniknęli za szarością prywatności. Zajrzałem za sztalugę, przy której przed chwilą pracował artysta. I to miał być… akt? Te kreski, te plamy, te zygzaki? Dorota oszołomiła nas swoim ciałem, które w całej pełni widzieliśmy pierwszy (i ostatni) raz w życiu. A na płótnie – widniało jedynie kilka bohomazów.
– To tylko szkic. Potem przyjdą licealiści i domalują resztę… Za młodzi, żeby tworzyć z natury – skomentował nasze zaskoczenie artysta, wolno unosząc butelkę do spękanych warg, w kąciku których, z pewną gracją i dostojeństwem, trzymał złamany, ale tlący się papieros. Ciszę pracowni wypełnił szum natchnienia, które wypełniało malarza, gdy ten pochłaniał niedekantowany napój bogów.
Z Wackiem, Markiem i innymi „artystami” współpracowałem później wiele, wiele lat. Może trzymała nas w doprawdy miłej i silnej relacji ta obiecana niegdyś wypłata? Hm… Myślałem, czy nie byłoby warto dziś wpaść na zamkowy dziedziniec, sprawdzić, czy jeszcze są te schody, za drzwiami których ciągle przed sztalugą stoi artysta, a na niewysokim podeście – siedzi prześliczna Dorota? A może to była Krystyna?
Później, ilekroć sam stawałem przed płótnem i próbowałem wykrzesać z siebie jakąś wizję, zawsze wracałem do tamtego dnia pierwszego. I choćby tematem obrazu miało być pełne abstrakcji iskrzenie wyobraźni lub realistyczny fragment rekwizytu, zawsze przed dotknięciem pędzlem płótna, moim pierwszym obrazem w wyobraźni była Dorota. Nie, to jednak była Krystyna…
Nad głową pełne słońce, a w głowie mgła wspomnień…
Wreszcie…
No i jest już jedenasta…. Są punktualni. Konsjerż uniósł rękę zapraszając naszą grupę do wejścia. Ha! To tak się na świecie reguluje tempem obcowania ze sztuką? Do gmachu Muzeum Barberini wchodziliśmy w milczeniu. Młody Hindus zaglądał paniom w torebki, mnie poprosił o postawienie torby fotograficznej na stoliku z bramką rentgenowską, a dwóm ciemnoskórym blondynom polecił zdjąć płaszcze, które – mimo wyraźnego upału – dogrzewały ich ciepłolubne członki. Względy bezpieczeństwa.
Dość krotochwilnie się zrobiło, gdy dwie Venus z Milo zablokowały drzwi wejściowe. Jedna z nich upuściła torebkę, druga przyklęknęła, by pomóc koleżance i nie była już w stanie swej rubenskości podnieść zasobami własnych sił. Owi ciemnoskórzy blondyni podbiegli do dam i po chwili, cała czwórka, obdarzając się uśmiechami o łącznej długości przynajmniej półtora metra, rozpłynęła się w holu muzeum.
Jedni poszli na kondygnację niższą, gdzie był sklepik i szafki depozytowe, inni – pomknęli do pomieszczeń wystawowych.
Jakiś rwetes, podniesione głosy… Podszedłem bliżej…. Pewna pani, po zakończeniu zwiedzania wystawy, nie zdążyła wyjąć z depozytowej szafki wszystkich drobiazgów, gdy inna dama, widząc otwartą dziuplę, wrzuciła weń swoje skarby i skrytkę zatrzasnęła. Ta pierwsza – czekała dwie godziny, aż ta druga wróci. Właśnie recenzowały siebie wzajemnie. Po niemiecku. Ich miny, gesty, pretensja w głosie nie miały nic wspólnego z impresjonistycznymi impresjami…
Jakbym już gdzieś i kiedyś widział podobnie zacietrzewione twarze… Tak…
Połowa lat 60. XX wieku. Przy ulicy Krakowskiej był sklep masarski. Prowadził go pan Ulman. Sklep był czynny niemalże całą dobę, choć dla klientów pozostawał zawsze zamknięty. No, chyba, że przywieziono dostawę.
Kobiety zaglądały do wnętrza sklepu, cmokały, przecierały szybę wystawową.
– Panie Ulman, a będzie dziś co dobrego, kaszanka choćby?
– A salceson lub jaka tania jatka?
Gdy pod sklep zajeżdżał samochód dostawczy, konwojent z plikiem papierów i rzeźnik zamykali się w sklepie. Metalowe skrzynie pełne rąbanki stały na pokrytej blachą ladzie. Pierwszy mężczyzna wpatrywał się w papier, drugi rzucał chabaninę na wagę, sprawdzał pomiar, odkrawał kawałek lub dorzucał ochłapki, a wtedy ten pierwszy haczykował daną pozycję na liście dostawy.
Kobiety czekały w milczeniu. Jedna rękę trzymała na padołku, druga na lewej miała przewieszoną siatkę lub torbę wojłokową; wszystkie nosiły na głowach chustki, na małe supełki pod brodą związane. I te ich szyje… (Matka wysyłała mnie, abym „zajął” jej kolejkę). A to z lewej, a to z drugiej strony i w górę, i lekko w bok, poniżej głowy tej kobiety, która stała przed trzema innymi… Wszystkie, jak gęsi – zaglądały do sklepu, rachując, której co przypadnie, uwzględniając miejsce zajmowane w kolejce.
– Patrz ta no, krojom, ważom, pewnie sobie dodawajom, a nam resztki się ostanom…
Ciekawość, czyli żądza nieokiełznana – rzecz o obcowaniu ze sztuką, nie tylko mięsa.
Pierwszy obraz do salonu w nowym domu kupiłem w księgarni przy Placu Hołdu Pruskiego. Włoskie reprodukcje, jak żywe, każda po 5,5 miliona złotych. Tamtych złotych. Z daleka widać było fakturę sztucznie nałożonej farby, wyglądającej jak świeża rana po cięciu nożem. Obraz – jak prawdziwy! Ba, od prawdziwego nawet prawdziwszy. No i jakie miał ramy! Masywne, solidne, bogato zdobione, z dobrze pomalowanego… styropianu.
Na płótnie – triumf admirał Nelsona pod Trafalgarem…. Morderczy bój, zapach prochu, snopy ognia, pękające maszty, zdawało się – krzyki śmiertelnie ranionych i odgłosy martwych ciał wpadających do wody.
Nie mogłem się napatrzeć.
Obraz.
Jeden.
Na całej ścianie.
Jakby okno do / na świat tak realistyczny, tak dynamiczny, tak przejmujący oczywistością swojej wymowy, że wprowadzał widza w stan jakiejś nabożności. Między mną, a obrazem tworzyła się przestrzeń eksterytorialna, indywidualna, rzeczywiście – trans… trans… transmisyjna? Nie znajduję słowa, ale noszę w sobie do dziś zrodzone wówczas wrażenie przechodzenia w inny wymiar.
Jeśli teraz wydaje mi się, że siła oddziaływania obrazu słabnie – biegnę do pokoju, staję przed niby płótnem, odbieram transmisję i po chwili, uspokojony, wracam do przerwanych działań.
Nie, nie jestem kolekcjonerem.
Nie jestem bibliofilem, choć bardzo lubię wziąć do ręki Quo vadis, oprawne w cielęcą skórę, wydanie numerowane i przerzucić kilka kartek, dotknąć papier, który – to ciekawe! – zaczyna grzać dłoń, gdy ta dłużej na nim poleży… Też Państwo tak mają?
A w niedzielę, gdy odjeżdżające wnuki szesnasty raz zawołają z głębi korytarza: cześć dziadek! – sięgam po XVII wieczne wydania dramatów i sztuk teatralnych, wyciśnięte na papierze czerpanym i wędruję krzywymi rządkami nierówno odbitych czcionek drukarskich, ręcznie struganych.
Tak, idzie mi o ten właśnie moment. Ten jeden i wyjątkowy. O tę chwilę, w której między dziełem sztuki, wytworem ręki, utrwaleniem wizji grafika lub malarza, a także kompozytora czy autora strofy poetyckiej budzimy w sobie nasze JA.
Tym JA nie jest dusza, bo tej nikt nigdy nie widział. To jesteśmy my, ale ci prawdziwi. JA, z innej krwi i lepszej kości. Ale nie powiedziałem, że materialnej. To JA niczym od nas się nie różni, poza tym, że jest po prostu piękne. Jak Dorota… Ja ją widzę tak, jakby, jakby… (zaraz, chwileczkę, tylko zdejmę książkę z fotela naprzeciwko biurka) – jakby zaraz miała usiąść w tym fotelu. O, teraz może siadać.
– Dorotko?
Niekiedy spoglądam w czujkę systemu alarmowego. Mikroskopijna czerwona lamka zapala się, gdy ktoś przejdzie przez pole objęte jej nadzorem. I choć od wielu lat siedzę tutaj sam – bywa, spoglądam na czujnik, bo… mrugnął!? Czyli przez pokój przemknął ktoś, kogo wspominałem lub wywołałem z pamięci.
Ale fotel stoi (jeszcze) pusty.
Kolekcjoner
Kolekcjoner to ktoś, kogo celem jest budowanie kolekcji? Aby podziwiać okazy? Też. W powszechnej opinii kolekcjonerstwo czyni człowieka istotą grzeszną.
– Wie pan, ludzie kupują te obrazy, bo mają za dużo pieniędzy.
– Stary, ja kupuję ziemię. Nigdy nie stracę. Obraz? No, jakby co, można przemalować, ale kasy w tym nie widzę…
– Tylko złoto, kolego, ewentualnie diamenty… W obligacje nie wierzę.
To wypowiedzi moich znajomych, spontaniczne, na pytanie zadane znienacka.
– O, fajny film lubię.
– Najbardziej? Najbardziej to ja nic nie lubię… I gdybym tak mógł już zawsze, to niczego nie chciałbym mieć na zawsze.
Znajomy literat wygłosił powyższe zdanie jakby ćwiczył się w sztuce jego deklamacji od urodzenia. Hamletowskie być albo nie być brzmi jak banał wobec powyższej deklaracji i proklamacji.
Kolekcjoner, oczywiście, podziwia i medytuje…
– Dużo zapłaciłem, ale drożej sprzedam… – zauważy niejeden z nich. Na tym polega kolekcjonerstwo profesjonalne. Na zdobywaniu nowych arcydzieł. Kosztem pozbycia się innych.
Sztuka czynienia sztuki ze sztuki
Moja teza? Jesteśmy niezdolni do kontemplacji. Ta – jest kluczem do świata sztuki. To demokracja zabiła wychowanie w sztuce i dla sztuki.
Jesteśmy analfabetami w sferze podmiotowej i przedmiotowej w odniesieniu do wszystkich dziedzin sztuki. Nikt nie uwrażliwia i w skali powszechnej nie uczy dzieci obcowania z muzyką symfoniczną. Poezja? To jakieś niedorzeczności. Malarstwo – bohomazy.
Młodym i tym co już dwa razy młodzi byli, a teraz ustawiają się na pasach startowych do lepszych światów, aplikuje się coraz większe dawki kulturowej popeliny, podświetlonych mostów i karuzeli, zlotów żaglowców, które łupią kasy portowych miast za możliwość ich podziwiania. To osobny temat, do którego niebawem wrócę, jako w pewnym sensie współwinny rozbudzenia tych zachwytów, spóźnionych o czterdzieści lat.
Hitem lata jest pewien rockowy festiwal. Wielotysięczne spęd, pod gołym niebem, w ogłuszającym huku, z opowieścią prezenterki tv, wyjaśniającej powody odejścia z mediów. Tego naród potrzebuje? Tak! To mu się należy? Ależ oczywiście. Jak koncert na moście. Za darmo, czyli za setki tysięcy złotych. Nie naszych. Tylko samorządowych. A to forsa marszałka, a nie nasza. Hm… Na pewno? A skąd gość ma tę kasę?
Tandeta, leworęczność, bełkot intelektualny, bankiety z okazji okazji… A prokurator dziejowy – głuchy i ślepy. Żadenej z tych tak słono opłacanych imprez nikt od nas nie kupi. Nie powie: świetnie, zróbcie coś takiego u nas, w Londynie albo Paryżu, zapłacimy.
Żaglowce się znudziły? Nie ma sprawy – w przyszłym roku odbędzie się zlot saharyjskich karawan albo grenlandzkich psich zaprzęgów. Mało atrakcyjne? No to zróbmy szczecińskie mistrzostwa gry w cymbergaja. Browar dostarczy kapsle, policja zablokuje arterie i dawaj, popstrykamy sobie.
A miało być tak inaczej, tak normalnie. Mieliśmy piąć się w górę, ku światłu. To proste – słyszeliśmy. Pomóżcie nam tylko wygrać wybory!
Pomogłem.
I teraz piszę te słowa.
Presja impresji, bynajmniej nie impresjonistyczna
Wchodzę do pierwszej z sal wystawowych. Ciągnę za sobą ten sklep rzeźniczy przy Krakowskiej, wiceministra od bankietów, Dorotę i jej emanację na płótnie, warkot kobiety, której torebkę inna entuzjastka sztuki zatrzasnęła w depozytowej skrytce. Próbuję się wyciszyć. Popatrzeć na obrazy nie przez dziurkę od klucza w drzwiach do pokoju czy alkowy Sztuki.
Jeden, dwa, trzy…
Claude Monet.
Patrzę na jeden z dwudziestu pięciu oszałamiających obrazów przedstawiających… snopy pożniwnej słomy w okolicy jego ogrodu w Giverny. Ludu mój, ludu! Nie klęczysz? Dwadzieścia pięć obrazów, każdy namalowany w innej porze dnia i w odmiennej porze roku. I tylko te snopy. Bo światło się wokół ich złotych splotów w tak niezwykły sposób układało, że Monet nie mógł się nadziwić jego zmienności i bogactwu. Gdyby miał iphone’a, photoshopa i Instagram – sprawę załatwiłby w dwie minuty. Ale on strawił dwa lata na malowanie słomy… Efektu jaki uzyskał, nie zastąpią żadne cuda współczesnej i przyszłej techniki. Bo te potrafią sklonować człowieka, ale piękno pozostaje poza zasięgiem wpływów lub przemocy ze strony kogokolwiek.
Chciałbym, bardzo chciałbym, aby wszystkie moje wnuki i ich wnuki, i wnuki wnuków mogły doznać tego co dziś jest moim udziałem, tego zachwytu i wręcz zniewolenia grą refleksów, odcieni, przebarwień i rozbłysków. Ślepi są na nie polityczni elektrycy, oświetlający ledami nasze kulturalne życie w Szczecinie.
Wystawa dzieł impresjonistów ze zbiorów niemieckiego przedsiębiorcy i kolekcjonera Hasso Plattnera, prezentowana w poczdamskim muzeum Barberini – odmieni na zawsze każdego, kto choć na ułamek sekundy zdoła zsynchronizować się z energią wysyłaną przez płótno niewielkich rozmiarów, wiszące na ścianie na wysokości oczu zwiedzających (!!!), chronione dyskretnym, acz niezwykle czułym systemem alarmowym. W każdej sali pracuje trzech, czterech specjalistów ochrony. Nieustannie przechadzają się wśród tłumu (!) zwiedzających, dyskretnie wyrastają przed każdym, kto ich zdaniem znalazł się zbyt blisko obrazu.
Zbyt blisko… Nie o centymetry tu idzie, a o autofocus. O mechanizm bezwiednej wprost reakcji na prace skończoną, naznaczoną wielkim talentem, ale przede wszystkim mocą oddziaływania. Płynę od obrazu do obrazu, nie chcąc odchodzić od poprzedniego, lecz nie potrafiący pohamować się przed zbliżeniem do kolejnego. Ile ich mam za sobą, ile zostało? Kwitnące jabłonie, strzecha wiejskiej chaty, polna droga, krzewy jakieś i burzany, piasek, wypłukany wiosennym deszczem i cień naśmiewający się z zachodzącego słońca. Uświadamiam sobie nagle, że… że wszystko – słyszę? Gotów jestem nazwać ptaki ich imionami. Nie musze zgadywać, czy na trawę upadła gruszka czy przejrzałe jabłko? Słychać nawet niewychwytywany w realnym świecie szum przepływających obłoków.
Nóg nie czuję, ale nie siadam.
Impresje wirują i felieton się kończy. A kolekcjoner?
Hm… Chyba nie wypełnię dzisiejszego zadania, którego celem miał być portret kolekcjonera. Takiego, który w zaciszu swojego gabinetu może patrzeć na dzieło bez żadnych ograniczeń, może sycić zmysły jego energią. Ta nazywa się pięknem. Żaden licznik nie rejestruje ilości pobranych kilowatów piękna. Ono jest dłutem, które rzeźbi naszą wrażliwość. Wiem, że tak jest. Wystarczy jeden wyjazd na wystawę do Berlina, wycieczka do pobliskiego muzeum lub galerii, antykwariatu lub na naszą stronę internetową www.koneser.club.
Post scriptum: dlaczego upadło Bizancjum?
Bo podobno (w odróżnieniu od naszych) tamtejsi cesarze zajmowali się sztuką i poezją, pieśnią i grą na lirze, chodzili w szatach ze złotej przędzy i wąchali kadzidła, o jakich królowej Hatszepsut się nawet nie śniło. I wtedy stali się ofiarami hord dzikusów, którzy Bizancjum zrównali z ziemią. Na jakim etapie jesteśmy dziś w Szczecinie?
Więc może lepiej rzeczywiście w porę przestańmy się zajmować sztuką. Oddajmy się bez reszty doskonaleniu władania maczugą. Koniecznie soczyście podświetloną mrugającymi ledami. To znak rozpoznawczy nas – obywateli miasta ʃtε’tʃʲin.