Patrzysz na człowieka i widzisz…. Boga (czyli… kogo?).
Patrzysz na drugiego – potwór (czyli… ten sam?).
Podnosisz oczy na trzeciego – i nie widzisz nikogo (czyli… żadnego z nich?).
A ty sam?
Wiesz wszystko o… niczym.
Nie wiesz nic… o wszystkim.
To cała życiowa matematyka.
Nie, nie tłumacz się, że to felieton, że wypowiadasz się w zgodzie z prawem do swobody myśli…
Nie ma takiego prawa. Tak jak nie ma… myśli.
Są odczucia.
Co najwyżej – intuicje.
Zrób przerwę w czytaniu tego felietonu. Jesteś po pierwszej kawie? To może łyk wody? A kwiaty już podlane? Popraw poduszkę na kanapie i uchyl okno. Tak, szerzej. Klaśnij mocno w ręce. Podskocz. Cokolwiek, zrób cokolwiek, aby zresetować stan twojej… zastygłej wrażliwości.
Bo miliony spraw będą dla ciebie niedostępne, jeśli podejdziesz do nich, jak z metalowym otwieraczem do kapsla od butelki. I co z tego, że butelkę otworzysz, usłyszysz dźwięk upadającej na podłogę blaszki i szum uwolnionego płynu. Co z tego, że zaspokoisz pragnienie, uwolnisz się od myśli, że teraz, właśnie w tej chwili musisz się – po prostu – napić…. Napić się prawdy.
Hm…
Niezamierzony efekt…
Nie planowałem. Słowa same się tak ułożyły. Choć o alkoholu, w gruncie rzeczy, ten tekst właśnie traktuje.
Zrazu nie miałem pomysłu na opowieść o Pawle Bałakirewie.
Ale pani dr Anna Lew-Machnik, w ostatnim pakiecie materiałów do wystawy, której jest kuratorką, przesłała mi skan książki Tatiany Bałakirew. Pytałem bowiem, czy natrafiła na Jego, artysty, sądy i myśli o imperatywie tworzenia.
Moje pytanie, od pierwszych słów owego pamiętnika, stało się niezamierzonym kluczem do zupełnie nieoczekiwanego świata. Do pytania o rewers rzeczywistości, która, jak zastygła lawa – kryje pod skorupą coś, co samoistnie nigdy się nam nie ukaże.
Mówisz – znam cię, przeżyłem z tobą całe życie. Niczym mnie już nie zaskoczysz.
To prawda. W relacji między tobą a mną – wyczerpaliśmy – jak w tenisie, wszystkie uderzenia i odbicia piłki. Ale ja, ale ty, w konfiguracji z inną wrażliwością (podkreślam to słowo kolejny raz) okazać się możemy kimś zupełnie innym.
To szokujące, ale – powtórzę – patrzysz na człowieka i widzisz…. Boga (czyli… kogo?).
Patrzysz na drugiego – potwór (czyli… ten sam?).
Podnosisz oczy na trzeciego – i nie widzisz nikogo (czyli… żadnego z nich?).
Do świtu bladego przeglądałem zmontowane ujęcia i sekwencje. Nie, nie przywróciłem żadnej z usuniętych, a raczej niedołączonych. Nawet tego fragmentu:
„Pochodził z bardzo bogatej arystokratycznej rodziny, z rodziny spokrewnionej z tatarskimi książętami. Często mówiłam mu ‘Po wódce jesteś prawdziwym Tatarzynem, pamiętaj, ja tatarskiej niewoli długo nie potrafię znosić…’
Trzeba mi było rozstać się z Pawłem…”
Czy te słowa można odczytać do obiektywu kamery w pełnym słońcu kończącego się dnia? Czy można położyć je na ciszę niezakłóconą nawet poruszeniem się liścia na brzozie?
Wysnułem te zdania z pamiętnika jakby wyjmując je z cienia, z natrętnego i zagłuszającego je szumu morza, bezgłośnego szelestu gałązek sierpniowego wieczoru w przymorskim lesie.
„…ja tatarskiej niewoli długo nie potrafię znosić…” Ta groźba Tatiany, to przecież nie w Jego, lecz w jej miłość do niego skierowana. To groźba niespełnialna. Puste słowa… Więc kto te słowa nam sufluje? Nie, nie…. My sami nie jesteśmy świadomi roli, jaką mamy tu, w naszym życiu do odegrania. Nie znamy scenariusza! Nie wiemy nawet, czy taki istnieje?
A jeśli nie istnieje?
Na innej stronie tej książki, także przeczytane do mikrofonu, ale usunięte z wersji końcowej filmu słowa Tatiany, zapisane po przywołaniu życzenia artysty, by do grobu włożyć mu farby i pędzle. Bo Boga będzie malował. Boga, czyli – kogo?
Tatiana zapisała:
„Kiedy powracałam ze szpitala, siadałam w jego pracowni, oglądałam jego prace: portrety, pejzaże, rysunki, statki na Odrze, plamki na rzece, drgające w słońcu kolory, kreski, podobne jak u Van Gogha. Wszystko tu żyło kolorami, oddychało, mówiło o prawdzie pięknej nas otaczającej, o wzruszeniu lirycznym.
Zapach farb, płótna, pędzle, ramy…
Był podobny do Van Gogha.
Kochał nas, ale więcej kochał piękno, przez siebie upatrzone. Kochał kolory, kreski, plamki, pędzle, farby. Ta bogata pracownia była jego życiem, jego sercem, uczuciem, jego chorobą, smutkiem i radością…
Siadałam, oglądałam, przycichałam. Tak, to twój świat, twoje życie, to też i moje życie, życie dzieci i Babci Ani…”.
Tekst urywa się nagle.
Jak zbity kryształ – rozpadł się na słowa, melodię, logikę – gwałtownie, niepotrzebnie?
Tekst urywa się, bo skończył i wyczerpał swoją misję? A co to za misja? Kto ją nam zlecił?
Nic więcej – zwykłym słowem – o pozornie tatarskiej, a rzeczywistej niewoli wobec takiej właśnie konfiguracji losu tej rodziny – powiedzieć nie można.
Można mówić o synu, o talencie porównywalnym z ojcowym. Ale to inna już opowieść.
Moja historia – odkrywa Boga ani na krok nie zbliżając mnie ku niemu, który jak ten z trudnej do zaakceptowania w swojej formie i pomyśle powieści Michaela A. aDamse, „Psychiatra Boga”, jest bardziej szary od nas samych, mijany przez nas milion razy w windzie, na spacerze czy w supermarkecie. Nad nami ma On jedną tylko przewagę. Wie, co nas spotka. Ale czy z jego przyczyny? Twierdzi, że… nie. To znaczy… że Bóg ma swojego Boga?
I rodzi się tylko pytanie: dlaczego ten Bóg (który?) tak lubi się przebierać, dlaczego musi kryć się pod powłoką każdego z nas, przed kim się nie chce ujawnić? Przecież i tak wszyscy wiemy, kim jest, bo oprócz niego i nas – nikogo więcej tu nie ma! Jeśli ktokolwiek był – już dawno stąd uciekł!
Mówią – Boga nie ma. Mają rację. Bo są… bogowie. Wszyscyśmy razem i każdy z nas, z osobna.
Tylko B(b)óg mógł wymyślić tak genialny kamuflaż. Schować się… za nami. A jednocześnie za sobą samym…
O, nowy mail… ?
Hm… Westalka Czarnego Bociana… Kilka dni temu wspominała, a dziś pisze, że pragnienie spełniła. Nie musiała tam jechać, a pojechała. Przed paroma dniami przesłała kolejną partię swoich zapisków z poszukiwania…. (C)czarnego (B)bociana.
Tak. Możemy i zazwyczaj tak właśnie postępujemy. Sami kryjemy się za parawanem nas samych, by nie szczędząc sił i zapału, poszukiwać samych siebie. Ona szuka jego? A może on czeka na nią? Oboje nie wiedzą, w czym uczestniczą? Ale role swoje grają…
Wyobrażam sobie….
Pędzi o świcie w tężejącym murze rozgrzewającego się powietrza, mąci tę nocną wilgoć ze zmagania się ciemności i brzasku, połyka ją, pożera, zachłystuje się – robi wszystko, byle tylko nie odważyć się … znaleźć siebie.
Wszyscy takimi jesteśmy?
Przecież to jasne… Nigdy siebie nie zgubiliśmy, na krok od siebie nie odstąpiliśmy, ale z jakiegoś powodu, z niewytłumaczalnego zrządzenia – pozostajemy osobnością w jedności…
Pisał Alik do Ojca w pewnie mroźny, drugi dzień lutego 1954 roku. Do ojca, który ani na chwilę od nich nie odszedł, ale nigdy nie był z nimi… (pisownia dziecka oryginalna):
„…smótno nam że ciebie nie ma w domu ale jak najprędzej wyzdrowiej i przyjeżdrzaj do nas całujemy ciebie mocno! mocno! mocno! i jeszcze raz mo-cno! Babka burczy w mieszkaniu Mamusia pracuje w szkole my się uczym w szkole piki szczeka na złodzieja kruliki szkacą po małym pokoiku. Alik”.
Próbuję wyobrazić sobie czytającego ten list, Tatarzyna….
I co? I widzę. Czyta… I…. I nie wiem, co czuje? Rzuca kartkę na szpitalną pościel, drżą mu ręce, łza napływa do oka? Czuje się winnym? Omdlewa dusza, która…. O! to zbyt niebezpieczna w tym felietonie pokusa, by i ją tu przywoływać… Ta dopiero – jeśli istnieje – chowa się przed sobą samą.
Co to za los?
Jaka to kara?
Spalił jej akt, swój autoportret, ramy i płótna…
(!!!)
Czemu służyć ma ta próba?
Gramy jakieś role, skonstruowane precyzyjnie i perfidnie, bez śladu poezji i wrażliwości na kolory lub zapachy? Odgrywamy te role, reagując na wydarzenia kolejnych dni? Ale wydarzenia te są także zaplanowane. Jednych się spodziewamy, inne nas zaskakują. Ale tylko nas.
Są niewiadomą.
Ale tylko dla protagonistów.
To dopiero jest… teatr.
Taki los… – mówimy.
Czy to zastaw? Okup Boga wobec Boga? Skrzywisz innego, a ja krzywdy tobie nie zrobię? Targ nas z nami, o nas?
Nazwał tę wystawę ktoś bardzo poetycko – kolory melancholii.
Mnie podoba się słowo: odcienie.
Czyli – inne kolory jednego koloru.
A od cienia?
A ten, jakiego jest koloru?
Mówią – istnieje tylko jeden kolor prawdziwy na świecie – biały. W nim są wszystkie inne. A elementem czego jest kolor biały?
p.s. Wczoraj wieczorem, po chwilowym, ale obfitym deszczu, na tej najbliżej sośnie przysiadł dzięcioł. Delikatnie, od niechcenia ledwie muskał zewnętrzne łuski sosnowej kory. I… zachłystywał się bogactwem tłustego robactwa, podrażnionego wilgocią, które w szczęściu pchało się na boży świat, na swoje zatracenie.
Dzięcioł zauważył mnie… Spojrzał, poczuł gwałtowne ruchy robaka w swojej gardzieli? Głupio mu się zrobiło. Czy wręcz odwrotnie?
Nie wiem.
Odfrunął.
Dziś po południu znów ma padać.