W tytule tych rozważań nie ma cienia przesady.
Stettin nigdy nie był miastem morskim.
Szczecin nigdy nim się nie stanie.
*** PODAJ, PROSZĘ DALEJ ***
—————–
– Jak to? Skad ten tytuł?
– Coś ty, sam sobie przeczysz?
– Ale przecież przez tyle lat krzyczałeś – morze, tylko morze!…
– O co chodzi?
Tak. Przyznaję. Daremny był to trud, z kilkoma wyjątkami. Choćby ten jeden – ryby kupuję w sklepie, który „z miłości do morza” założył entuzjasta mojego telewizyjnego magazynu MORZE. Nie dostał się do szkoły morskiej, a na Śląsk głupio było wracać z pustymi rękoma. Marynarzem nie został. Ale otworzył sklep rybny.
W niczym nie jesteśmy tak mocni jak w byle-mówieniu o naszej morskości. Czego to myśmy na temat morskiego charakteru miasta nie powiedzieli!
Urządzaliśmy akademie, przemarsze, przemówienia i manifestacje. MORSKI SZCZECIN, WIATR OD MORZA, KU MORZU, WSZYSTKO DLA MORZA, nie ma Szczecina bez morza.
Tak było? Jest nadal? Tak, tu i ówdzie.
TRUDNO O BARDZIEJ WIARYGODNE… KŁAMSTWA.
Nasza morskość była czymś udawanym, ba, odgrywanym z pewną nawet wirtuozerią.
Pamiętam… Warsztaty Technikum Mechaniczno-Energetycznego. Fascynacja pierwszymi tranzystorami, trawienie płytek pod układy elektroniczne. A pod stołem warsztatowym – koła sterowe. Zawrotną cenę paczki papierosów caro trzeba było dać za zdezelowaną lampę nawigacyjną, buczek mgłowy. Kompas lub przyrządy nawigacyjne trafiały w ręce najbardziej zdeterminowanych kolekcjonerów. Ba! Uczyliśmy się nawet alfabetu Morse’a, a na ścianach pokojów u niejednego z nas wisiały mapy nawigacyjne.
To był sznyt!
Taka była moda.
Ale kiedy „Trubadurzy” wystąpili w strojach z żabotami i falbankami, zaśpiewali „Luboczkę” – nasza szkolna, męska społeczność (bodaj pierwsze cztery koleżanki zaczęły wtedy naukę przy Racibora) – oszalała na punkcie czerwonych gitar i żabotów.
Te gitary… Szlifowanie deski doprowadzało do zdarcia skór z knykci. Ale co tam, krew. Jak uzyskać kolor czerwieni wypalającej wzrok dziewczynom, wpatrzonym w nas, na scenie w świetlicy internatu! No i budowa przetworników. Pierwszy z nich schowałem w metalowym pudełku po… paście do butów. Staliśmy się w mieście potęgą. Kto jak nie TME mogło robić najlepsze przetworniki do gitar elektrycznych? Nic dziwnego, że dziewczyny z Liceum Medycznego tylko z nami chciały organizować studniówki. Choćby nawet codziennie.
Stop. Nie będę rozwijać tematu, bo dorzucanie kolejnych argumentów to tak, jak opowiadać o koszeniu trawy na Marsie.
Podsumowując: wepchnęliśmy sobie morską ciążę w brzuch. Od strony rufy. I nosimy ją od – ho, ho, tylu lat!
Żaglowce? A co one mają wspólnego z naszą, powtarzam: NASZĄ morskością? Gdybyśmy zorganizowali zlot lokomotyw, to stalibyśmy się miastem maszynistów?
MORSKOŚĆ TO CODZIENNOŚĆ.
To zespół cech i wyróżników, to normy i zwyczaje.
I nie idzie tu, uchowaj Boże, o marynarskie kołnierzyki, spodnie-dzwony, kotwice na sukience czy morską latarnię na krawacie. O tę morską „cepelię” (kto pamięta cepelię?).
Idzie o wychowanie i wzajemne obcowanie, jakie dyktuje i podpowiada codzienność życia tylko na morzu.
Pamiętam, jak mój cepeliowy morski świat pierwszy raz legł w gruzach.
Pamiętam rozmowę z inżynierem Wojciechem Chądzyńskim z Biura Konstrukcyjnego Stoczni Warskiego. Opowiadał o pracy mechanika, który na środku oceanu, w „domowych kapciach”, z kabiny przejdzie do sterowni głównej sprawdzić, czy poziom i ciśnienie oleju w silniku głównym są na wymaganym poziomie.
– Nowoczesne statki? Nie – mówił. – Nowoczesne załogi! Budując statki, modelujemy nowe osobowości. Statki, na których warunki życia będą wreszcie porównywalne z warunkami lądowymi.
Taki by cel wysiłków konstruktorskich? Tak. Nikt nie budował już żaglowców, na maszty których trzeba byłoby się wspinać w najbardziej sztormową pogodę. Automatyka (wolałbym dziś powiedzieć; automatyzacja) nawigacji drastycznie odmieniła wyobrażenie o nowych kadrach dla morza.
To wszystko są fascynujące rozważania, ale już chyba tylko dla zramolałych marzycieli, którzy wiedzą, jak smakuje pomidorowa, doprawiona chlustem wody podczas sztormowego przechyłu statku na jedną z burt.
Ostatnia dygresja…
Kiedyś ktoś słusznie zauważył, że gdyby nie stocznia, nigdy nie powstałyby pierwsze osiedla domków jednorodzinnych. Bo skąd mieliby ich budowniczowie brać elektrody spawalnicze czy metalowe pręty na zbrojenia stropów, gdyby nie stocznia? A ile w szczecińskich mieszkaniach było morza? Ano – sporo. Przede wszystkim – papierosy marlboro, lucky strike lub pall male. Butelka (obowiązkowo) whisky Johny Walker. W lodówce puszka z szynką konserwową Krakus. Kilka butelek eksportowego żywca. Na ręku – zegarek atlantic. Kurtka ortalionowa, takiż płaszcz, moherowe swetry, magnetofon technicks. I… to chyba… wszystko. Ależ skąd! Dżinsy i dywany. Oczywiście! I wycieraczki szyb samochodowych. A w portfelu jednodolarówki lub przynajmniej bony, marynarskie odpowiedniki dolarów, za które można było kupić metr kwadratowy płytek ściennych, różowych, do łazienki. Te ze wzorkiem były chyba po 5,10.
Taki był… morski Szczecin. A jaki jest dziś? Ma ktoś jeszcze w domu, na ścianie, koło sterowe albo mapę nawigacyjną?
Szczecin – miasto morskie.
Większej iluzji chyba nikt w tej części świata nigdy nie wytworzył.
p.s. a miałem pisać o drugim (piątym) zeszycie Szczecińskiego Towarzystwa Kultury, pod tytułem „Morskie pamiątki Szczecina”.
I napiszę.