Obrończyni gwałcicieli została… zgwałcona. Co zrobi? Oskarży, wybaczy, przemilczy?
– To… nieuczciwe! – usłyszałem lekko poirytowany głos. Obejrzałem się po ciemnej sali, ale poza parą zielonowłosych młodych ludzi siedzących trzy rzędy przede mną, z tyłu dostrzegłem tylko zarys sylwetki kobiecej. A głos był wyraźnie męski. – To tchórzostwo…
Te słowa zostały wypowiedziane przez… „nikogo” tak sugestywnie i z przekonaniem, że poczułem się zdezorientowany. Straciłem kilka pierwszych zdań padających ze sceny, to znaczy – z ekranu. Bo „Prima facie” to sfilmowany spektakl teatralny, wyreżyserowany dla odbiorców telewizyjnych i kinowych. Widzowie w sali teatralnej mają nieustannie i tylko w planie ogólnym jeden kadr: całą scenę, a na niej bohaterkę – triumfatorkę i zarazem ofiarę w sprawie, w której my, widzowie, zostaliśmy powołani na – w pewnym sensie – ławników.
– To oni stanowią prawo. My, prawnicy nigdy nie próbujmy ich wyręczać. To oni ponoszą pełną odpowiedzialność za losy oskarżonego – usłyszymy za chwilę ze sceny.
To jedna z kardynalnych zasad „gry w prawo”. A jakie w tej grze obowiązują zasady? Ha! Radzę dobrze uważać i przyswoić sobie tę część przedstawienia, by w razie potrzeby nie tłumaczyć się, że nie znają Państwo specyfiki pracy prawników. Szczególnie takich jak ta bystra blondynka… Do dziś nie przegrała żadnej sprawy. Jest cięta, bezwzględna, profesjonalnie przygotowana. W gronie kolegów z kancelarii delektuje się swoim wyrachowaniem i bezwzględnością wobec świadków.
– Trzymam go w garści. No, zabawmy się. Przeciągam zadawanie pytań. Widzisz? Świadek jest twój. Teraz zastosuj przesłuchanie krzyżowe. To najlepsza część tej zabawy. Czysty instynkt… – zdradza w ekstatycznym niemalże wyznaniu.
Świadka trzeba tak osaczyć, by poddał się woli przesłuchującego go prawnika, odpowiadał na pytania tak, jak ten sobie życzy.
– Zadaję ostatni cios. Bum, bum, bum, bum. Wystrzeliwuję cztery pytania niczym pociski w stronę ogłupiałego świadka. Patrzę, jak się wije. Sprawa wygrana!
Ale po opadnięciu kurtyny nikt się tymi technicznymi kwestiami „gry w prawo” nie zajmuje. . Po opadnięciu kurtyny wszyscy mówią tylko o tym, co przytrafiło się bohaterce tej opowieści? Tej obrończyni mężczyzn oskarżanych o gwałt, która została – jak twierdzi – zgwałcona. Przez kolegę z kancelarii, uczestnika tej demonicznej „gry w prawo”, z którym flirtowała, a pod koniec wieczoru – współżyła. W kancelarii. Tam, na tej kanapie. Nie, nie tej – na tamtej w głębi.
Gwałt. Przemoc seksualna. Najbardziej ze wszystkich bolesna rana na psychice.
O tym rzecz w tym przedstawieniu idzie? Tak można mniemać czytając wprowadzenie do sztuki.
A ja chciałem napisać tylko o „wybitnej inscenizacji”, monodramie wystawionym na deskach Harold Pinter Theatre na londyńskim West Endzie. O wydarzeniu, „szeroko komentowanym” i stanowiącym głośny (i ważny, co podkreśla prasa) głos w dyskusji na temat nierozwiązywalny w sposób, jak się zwykło w naszych czasach mówić: zero-jedynkowy. Opiszę go w sposób ogólny, zuniwersalizowany, schematyczny.
Oto kobieta, oto mężczyzna, oto chwila, w której dochodzi do spotkania dwóch, tkwiących w każdym z nich z osobna, pierwiastków biologicznych, psychicznych, do zderzenia emocji napędzanych popędem. Dochodzi do zbliżenia – to ważne, co teraz powiem – nie między tobą i mną, a między nami tkwiącymi w nas, ujawniającymi się w tej jednej jedynej chwili – podczas zbliżenia. Po nim – wracamy do siebie zwykłych, skoncentrowanych na porządku dnia, rozwiązywaniu problemów cieknącego kranu czy przeziębienia dziecka.
To schemat powtarzalny. Bywa, że w niektórych związkach – przez całe życie.
Zazwyczaj zaczyna(ło) się zawsze tak samo. My (tamci w nas), nie możemy doczekać się tego dźwięku zapałki napierającej na draskę, na odgłos korka wyciągniętego z butelki schłodzonego wina, na pierwsze takty muzyki i przytłumione światło. O, tak, ono ma istotne znaczenie. Światło jest najbardziej pożądanym kwantyfikatorem oraz kontekstem dla nas, (tych innych), tych boskich (!), czystych i przejrzystych, zespolonych wolą zanurzenia się w doznaniach. Zwalniających siebie nawzajem z rygorów narzucanych przez konwenanse, wymuszoną elegancję czy konwencje. Do głosu dochodzą uwolnione teraz, bez ograniczeń – ekspresja i dzikość, czyli… naturalność. Prawdziwość.
Oto my prawdziwi, ci w nas i z nas!
– Tańczę bardzo seksownie. Odpuść wszystko! Jules pożera mnie wzrokiem. Przysuwa się do mnie w tańcu. Podoba mi się to. Kładę rękę na biodrze Julesa. Twoja wolność, twoje życie jest w naszych rękach. Przysuwam się. Zarzucam włosami. Opowiadam mu o sprawach, o których nigdy nikomu nie mówiłem. O domu rodzinnym, o rodzeństwie, o odejściu Ojca… Po akcie, on zasypia, a ja wracam do czytania akt. On budzi się, znów się kochamy…
I wtedy Tessa – ta świetna adwokatka broniąca mężczyzn oskarżonych o gwałt – czuje, że musi wyjść do łazienki. Wymiotuje. Jest naga. On pyta, czy wszystko w porządku, przenosi ją z powrotem na łóżko. Wznawiają grę, ale ona w pewnym momencie chce iść umyć zęby, przecież przed chwilą wymiotowała, a on czuje ten zapach z jej ust, tylko, że jemu to nie przeszkadza, on prosi o jeszcze chwilę… Nie!
To wtedy pada to sakramentalne „… albo nie!”.
Trzeci z warunków określających niebudzące wątpliwości uzgodnienie między kochankami, że zgoda na współżycie jest odwoływalna bez względu na stopień jego zaawansowania. Przez każdą ze stron.
Albo nie…. Każda forma niepodporządkowania się tej decyzji uznana będzie za przemoc karalną, za gwałt we wszelkich jego postaciach, z neurotycznymi, paraliżującymi w przyszłości konsekwencjami.
Nic więcej na ten temat nie mam tutaj (!) do powiedzenia. A powiedziałem tyle, ile wymaga naszkicowanie sytuacji dramaturgicznej, początku… katastrofy w życiu Tessy.
Jestem przeciwny i nie zgadzam się na podejmowanie w jakiejkolwiek formie scenicznej czy ekranowej podobnych kwestii, jeśli dramaturg czy scenarzysta, literat, malarz lub poeta nie mają dla nas prawdziwego rozwiązania problemu.
Epatowanie widzów samą analizą aktu, roztrząsaniem stopnia perwersji i wyuzdania, przechodzących w utratę kontroli nad spełnieniem – jest odwagą tchórzliwą. Ale… tak, przecież to właśnie powiedział ten głos, który usłyszałem w chwili „podniesienia” kinowej kurtyny. Czyj to był głos? Kto to mówił? Ha! Zapominałem, to przecież był… „nikt”.
My widzowie (ci w nas) mamy teraz osądzać innych nas (także tamtych ze sceny), przyjmując za normę naszą wrażliwość i nasz wzorzec moralny. Ów osąd, gdy go wydamy – zostanie dopasowany do jednego z zapisów kodeksowych, do suchego, beznamiętnego paragrafu, który sprawi, że gorączkę i namiętność (nas tych tamtych) osadzimy w więzieniu. Lub – uniewinnimy. Na okaleczenie emocjonalne obu stron – nikt nic nie poradzi. Kategoria pozaprawna. Nie nasza sprawa. Co nas to wszystko obchodzi…
Nie, nie, oczywiście, dyskutujmy, wszak nie boimy się trudnych tematów, rozmawiajmy, bardzo proszę, śmiało.
Czy ja unikałem kiedykolwiek trudne tematy? Nie. Czy powinienem był odstępować od wyrażania moich poglądów w trudnych sprawach – pewnie tak. Czy to robiłem – do tej pory nie. A teraz, w odniesieniu do przypadku Tessy i jej partnera? Miałbym milczeć?
Tylko, że w tym przypadku – moim zdaniem – nie ma pola na dyskusję. Tu jest miejsce wyłącznie na… boską ingerencję. Na korektę natury ludzkiej. Trzeba usunąć z niej kilka kwestii. W tej liczbie – utratę kontroli nad emocjami. Afekt.
Przybyszewski i wielu jemu podobnych lewitowali pośród tych i zbliżonych zagadnień, Gombrowicz i inni wsłuchiwał się w tajne i odwieczne znaczenia słów takich jak „chuć”. A kilka dni temu odszedł profesor Philip Zimbardo, autor kontrowersyjnego eksperymentu więziennego. 24 studentów podzielił na więźniów i strażników. Ci pierwsi, po kilku dniach „zabawy” w więzienie zaczęli wykazywać cechy sadystyczne wobec więźniów, swoich kolegów z ławy uczelnianej. Na temat eksperymentu wypowiadali się i ciągle o nim dyskutują najtęższe umysły psychologiczne. I nie wychodzą w swoich konstatacjach poza punkt pierwszy: „coś” w nas takiego tkwi, że w pewnych okolicznościach owo „coś” przejmuje kontrolę nad naszą wolą i świadomością.
Ale ja miałem pisać recenzję sztuki…
„Prima facie” (w języku prawniczym: dowód „na pierwszy rzut oka”) nie jest w żadnym aspekcie oryginalna, nowatorska czy odkrywcza. Ani jeden jej element nie posuwa nas o krok do przodu w rozwiązaniu podjętej kwestii. Tytaniczna praca nad formą i ekspresją interpretacji zaproponowanej przez reżysera (Justin Martin) i aktorkę (Jodie Comer w roli Tessy) dają merytorycznie efekt z pozoru – męczący. Ale ten rwący potok emocji trzyma nas w pewnym napięciu.
Tessa zaczyna i kończy swój monolog w tempie i dynamice głosu niemal niezmienionej przez cały spektakl. Proszę darować staremu to koślawe porównaniu, ale dziewczyna „jedzie tak”, jakby dostała najnowszy model Lamborghini, wrzuciła pierwszy bieg, ciśnie pedał gazu i mówi, że jakoś „głośno” to auto dochodzi do pierwszej setki.
Z drugiej strony celebrowanie, płacz, załamywanie rąk, wszystkie tradycyjne elementy warsztatu aktorskiego (owszem, pojawiają się) położyłyby tę sztukę po kwadransie. To dzięki tej z trudem utrzymywanej przez bohaterkę-aktorkę beznamiętności w jej relacji, przez półtorej godziny jesteśmy skupieni, skoncentrowani, pochłonięci tym… podglądaniem cudzego życia przez dziurkę od klucza. O, to uwielbiamy robić, wręcz nie potrafimy sobie odmówić przyjemności, by nie zajrzeć tam, gdzie chcielibyśmy się znaleźć. Ale – żona, dzieci, wymagający szef, rdzewiejąca karoseria auta i żadnych sukcesów na niwie wędkarskiej – to te życiowe dyby, na szczęście, trzymają nas z dala od więziennych krat. Gdyby nie te wszystkie przeszkody i bariery… świat pełen byłby lochów, kazamatów i łagrów dla niepohamowanych kochanków.
Tekst sztuki jest nawet nie literacki. To sprawnie i bez polotu napisany protokół z ponad siedmiuset dni życia młodej, dobrze zapowiadającej się prawniczki, która specjalizowała się w sprawach o… przemoc seksualną. Tyle czasu oczekiwać musiała na pierwszą rozprawę sądową w swojej sprawie.
Do tej pory odnosiła sukcesy, była bezwzględna, ale z wdziękiem i może nawet zawodową maestrią doprowadzała do rozstrzygnięć korzystnych dla poszkodowanych klientek, kobiet potwierdzających, że są ofiarami gwałtu. Dowodem koronnym w takich sprawach jest oświadczenie poszkodowanej. To stwierdzenie nie ma odcieni ani nie podlega stopniowaniu. Gwałt jest definiowalny w jeden tylko sposób. A że zanim do niego doszło, byliśmy w siódmym niebie, czekaliśmy na tę chwilę, obiecywaliśmy sobie po niej Bóg jeden we, co – to inna, nieistotna już teraz kwestia. Jedynym ratunkiem przed uniknięciem katastrofy jest, jak w pociągu, szarpnięcie hamulca bezpieczeństwa lub skierowanie rozpędzonej natury wprost na przydrożne drzewo w chwili, gdy druga strona powie:… albo nie! Akt gwałtu burzy nasze życie i zabija ten nigdy już nieodnawialny pierwiastek zbliżenia czystego, upragnionego i oczekiwanego. Dokładnie takiego samego jak ten, który w wyniku jego rozwoju – doprowadził nas na salę sądową. Ją, ofiarę, Temida wyprowadzi z tej sali do świata rozstroju nerwowego, a jego – do więzienia. Zawołam – rutyna! – jakkolwiek gwałtownie i z oburzeniem zareaguje na to stwierdzenie wielu Czytelników. Ale czyż nie mam racji?
Bohaterka sztuki teraz dopiero, na własnym przykładzie widzi i rozumie problem jej klientów. Teraz ona przeżywa moralne katusze i rozterki, bo musi przed sędzią i ławą przysięgłych opisać wszystkie okoliczności, które tego tam człowieka, siedzącego na ławie oskarżonych, z którym związał ją nieograniczony w swobodzie akt – wtrącą do więziennej celi.
Pani mecenas, jako ofiara, nie przestaje zachowywać się tak jak prawnik, waży zgłaszane przez siebie wnioski dowodowe, modeluje opis zdarzenia, którego była ofiarą. Nie bez rozterek, kładzie swoje racje na szalę skali wartości, którą kieruje się ława przysięgłych. Analizuje błędy w swoich zeznaniach. NIemal rozpacza. Z głębi Sali dobiega ją głos…
– Co robisz, niszczysz moje życie, karierę, wszystko. Nie rób tego.
Cholerne prawo! MĘSKIE PRAWO! To oni to prawo stworzyli! W swoim interesie! A niech to wszystko szlag…
Czeka na werdykt: tak – słyszy – ten opis zdarzenia wypełnia treść artykułu, paragrafu, kodeksu takiego to a takiego. Albo: nie wypełnia… Raz słyszy – winny. O, jaka ulga… Innym razem – niewinny!
Czy mogłam postąpić inaczej? Miałabym przemilczeć, że on nie podporządkował się cofniętej przeze mnie zgody na ten nasz pęd do spełnienia, tę niedokończoną noc, gdy zrzuciwszy z siebie wszystko, oddałam mu siebie bez najmniejszych ograniczeń? Decyzję zmieniałam, a on jej nie respektował w chwili, gdy ją zgłosiłam. A sama nie byłam dość silna, by powstrzymać jego gwałtowność.
Hm… Miałem nie wracać do tej kwestii!
Koncepcja spektaklu jest tyleż kontrowersyjna, co właściwie bez znaczenia.
Monodram, a więc w jednej inkarnacji – kilka postaci i stanów ich emocji.
Tessa – przypomnę – rozpoczyna swoją opowieść w tempie takim samym, w jakim ją kończy. Jest niezwykle pobudzona, mówi przez cały czas spektaklu podniesionym głosem, właściwie wyrzuca z siebie dziesiątki słów, nie dbając specjalnie o interpretację. Samo tempo i wysokość głosu eliminują wszelkie (prawie) możliwości klarownej narracji. Zresztą, opis wydarzenia, jak przystało na stylistykę protokołu policyjnego, rządzi się swoją poetyką. Dokładny, detaliczny, bez owijania w piękne słowa, dosadny. Bywa – że komiczny.
Łzy, szloch, zwijanie się w sobie, nawet zakładanie bluzki czy stanie pod ulewnie padającym deszczem, który (jak osąd moralny) obmywa bohaterkę do cna – są zbyt słabe, by zatrzeć wspomnienie tamtej nocy i jej finału. Żałuje tylko jednego – że wzięła ten prysznic, że obmyła siebie z resztek niego. A to w sprawie byłby dowód niepodważalny. Niezbity.
Przestawianie biurek, przesuwanie krzeseł, aranżowanie sali sądowej czy pubu – to absolutne scenograficzne didaskalia. Na miarę potrzeb. Muzyka – kompletnie bez znaczenia. Na szczęście, nie opowiada się i nie akcentuje żadnej z racji, pod którymi się pojawia lub które pointuje.
Kostiumy, makijaż – odnotowuję hasłowo, z recenzenckiego obowiązku. Tak, wszystko zrobiono profesjonalnie, ale ze znikomym wpływem na stan naszego, widzów, zaangażowania w dramat bohaterów. Czyli – nas.
Sztuka zarejestrowana w ramach cyklu National Theatre Live była wystawiana w Irlandii, Holandii i Szwecji przez lokalne zespoły teatralne. Wszędzie tam wywołała ożywioną dyskusję. Ale nie o teatrze czy o sztuce, lecz o przypadku Tessy i Justina. O kruczkach prawnych, o praktykach adwokatów, sędziów i oskarżycieli, przesłuchujących świadków. O regulacjach prawnych. Tak, litera prawa wymaga natychmiastowej korekty. Wszyscy są co do tego zgodni. Ale, jak w każdym sporze, raz głośniej przemawiają zwolennicy, za chwilę – przeciwnicy wzmocnienia/osłabienia prawa. Nihil novi sub sole…
Więc – po co wystawiać takie sztuki?
Nie, nie, proszę nie uciekać się do pustosłownych deklaracji, że problem jest ważny i wymaga rozwiązania. Bo to prawda. Wymaga.
Problem przerasta – jak sądzę – możliwości samego Stwórcy. Zaczynam nabierać pewności, że to On jest tutaj głównym sprawcą. On, który w cudzie tworzenia pozostawił nam swobodę w stanowieniu granicy między akceptowaniem i nieakceptowaniem naszego zachowania. Dał nam wolną wolę? Ta – nie działa! A Stwórca – reklamacji nie przyjmuje. Może ma ważniejsze sprawy na głowie?
I jeszcze kilka zdań sytuujących brytyjską wersję sztuki w przestrzeni świata teatru.
Autorka scenariusza, Suzie Miller, jest Australijką z brytyjskim rodowodem. Przez wiele lat praktykowała jako adwokat. Podjęła studia dramatopisarskie. „Prima facie” po raz pierwszy pokazano w 2019 roku w Sydney. Rozgłos, jaki zyskała tamta inscenizacja sprawił, że np. w Niemczech, równolegle prezentowano w ubiegłym roku trzynaście inscenizacji opartych o tekst pani Miller. Również w 1923 roku Jodie Comer wystąpiła na Broadwayu. Spektakl nagrodzono tam prestiżową Tony Award. Sztuka „Prima Facie” w reżyserii Géraldine Martineau i z Elodie Navarre w głównej roli wywołała poruszenie we Francji. Tam także domagano się dyskusji nad „kultura gwałtu” podkreślając, że „nie” zawsze znaczy „nie”. Nie inaczej będzie w każdym innym kręgu kulturowym. A co, jeśli bohaterka lub choćby tylko aktorka będzie miała inny kolor skóry? Prawda? Zupełnie nowe aspekty…
W Polsce nikt nie podjął się realizacji tego spektaklu.
Suzie Miller – podejrzewam – bezradna wobec swoich inicjatyw prawniczych, sięgnęła po argumenty dostępne teatrowi. Pojawił się ku temu dodatkowy impuls – ruch „MeToo” oraz późniejszy przebój Netflixa – „Anatomy of a Scandal”. Wróciła do scenariusza, oparła go – jak sądzę – na opozycji dwóch postaw: z jednej strony nie chcemy niesłusznie oskarżać mężczyzn oraz z drugiej: pozwolić kobiecie myśleć, że to była jej wina. Dramatopisarka powołała do życia projekt „The Examination of Serious Sexual Assault”. Jego celem ma być głęboka rewizja przepisów, takich jak brytyjski „Sexual Offences Act 2003”.
W wywiadzie udzielonym „Independent” domaga się, że wszystkie kobiety powinny „móc wyjść, upić się, imprezować i wrócić do domu bez strachu”.
Zmroziło mnie nieco to stwierdzenie.
Idąc przez ciemną ulicę, bez względu na płeć, każdy czuje niepokój, strach, a wiec stany tkwiące w najgłębszych otchłaniach naszych atawizmów. To utrwalone doświadczenia, które – przy spełnieniu określnych warunków zewnętrznych – wołają z nas: uciekaj, skryj się, grozi ci niebezpieczeństwo!
Ale to już nieco inny temat.
„Prima facie” nie zmienia mojej opinii – chwytliwość tematu, jakkolwiek banalnie to słowo tu zabrzmi – nie może być jedynym pretekstem do naszego spotkania w teatrze.
– O, przepraszam… – poczułem ból w kolanie, które uderzyło w jakąś niewidoczną przeszkodę. W świetle awaryjnej lampki dostrzegłem, że to był… kosz na śmieci.
Czyżby to był… on?
Chwilę wcześniej myślałem: a gdyby tak na scenie, gdzieś z boku, choćby na chwilę, w cieniu, ustawić np. manekin oskarżonego, co ja mówię – wystarczyłby kij od szczotki albo wieszak na pelerynę lub choćby taki zwykły kosz na śmieci? Nie upieram się, tylko sugeruję, poddaję pod ewentualną rozwagę… Bo komu miałbym przypisać ten głos, który mnie tak rozkojarzył na początku sztuki? Głos musi należeć do kogoś, nawet jeśli ten ktoś jest obwiniony. Ale jeszcze nie skazany.
Suzie Miller – Prima facie. Obsada: Jodie Comer (Tessa), Justin Martin (reżyseria); Czas trwania: 125 minut (bez przerwy)
Multikino.pl oraz nazywowkinach.pl