czyli opowieść o tym, jak król królów, panujący nad całym ziemskim królestwem, nad którym nigdy nie zachodziło słońce, ruszył do nieba… na płótnie namalowanego
Nie należy do największych. Nie przoduje wśród najbogatszych. Nie wyróżnia się zbiorami, które czyniłyby zeń miejsce najważniejsze. Jest jednym z wielu, może nawet spoza pierwszej dziesiątki galerii świata.
Ale równocześnie – jest zachwycające i niepowtarzalne. Uzupełnia wszystkie inne muzea o skarby pierwszej jasności, jest wyraziste w swoim charakterze. Ma swój klimat, ma specyfikę i magnetyzm. Hiszpański? Tak. Nasłoneczniony i owiany podmuchami tramuntany, sirocco i mistrala. Taka też jest sztuka hiszpańska – targana i omiatana emocjami, zaskakująca klimatem i zmiennością nastrojów. Bywa głośna, kapryśna i niema, jak w obrazach Goi. Tak trudno oderwać wzrok od jednego obrazu, podczas gdy kolejny przyciąga nas z siłą, której oprzeć się nie jesteśmy w stanie.
O której z galerii lub światowych muzeów mógłbym napisać podobne zdanie? Ha! O wszystkich. W tym tkwi ich tajemnica.
Są niepowtarzalne
Pamiętam pierwszą wizytę. 1992. W klimacie obchodów 500 rocznicy odkrycia Ameryki. Hiszpania była wtedy podzielona, ba – rozdarta, między zwolenników Krzysztofa Kolumba, żeglarza o ciągle nieustalonym rodowodzie, a jego przeciwników.
– To morderca! – słyszałem na wiecach i w debatach publicznych.
Zdobywał świat, mieczem szerzył wiarę, pobudzał żądze konkwistadorów. Oni krwią znaczyli szlaki, na których powiększali potęgę królowej Hiszpanii, służebnicy boskiej i ziemskiej lubieżnicy… rozkochanej w sztuce. A za tę trzeba było płacić. Najlepsze ceny na ówczesnym rynku uzyskiwano za pieprz i korzenie. Ich zdobycie stanowiło jedno z najwyższych wyzwań dla śmiałków. Potomkowie Henryka Żeglarza, to straszne, co wtedy usłyszałem – lepiej wyczuwali zapach krwi niż nadciągający sztorm.
Na strychu lichego domu, gdzieś na przełomie lat 50. i 60. XX wieku, w wiosce Wylatowo, znalazłem książkę pod takim właśnie, przerażajacym tytułem – „Na szlaku sławy, krwi i złota” Stefana Barszczewskiego. Czterdzieści lat później przeszedłem ten najważniejszy odcinek szlaku opisanego przez kronikarza wyprawy, którą dowodził Vasco Núñez de Balboa. Chciałem doznać uczucia ujrzenia… Pacyfiku – ostatniego etapu morskiej drogi do mitycznych, bardziej wtedy przewidywanych niż realnych Indii. Ale ten zapamiętany w dzieciństwie obraz okrucieństwa wobec miejscowej ludności, nie dał się rozwiać podmuchami nawet Santa Any. Dziś, gdy wspominam tamtą moją wyprawę, myślę, że to jednak był ten okrutny, gorący i suchy, „diabelski wiatr”, który wtedy jedynie dał mi o sobie znać. Uważaj…
Ale w czasie kolonialnego amoku, w okresie wojen i podbojów – liczyły się nie piękne krajobrazy, tylko złoto. W każdej postaci. Kruszec, za który można było kupić coś, co było – przywołując tytuł książki profesora Jana Białostockiego – „cenniejsze niż złoto”.
To sztuka
O Prado nie nakręcono wielu filmów. Jest monograficzna opowieść o „The Garden of Dreams Boscha, jest “Sorolla: The Natural Emotion” poświęcony świetlistym dziełom Joaquína Sorolli, impresjonisty, z dorobkiem ponad 2200 obrazów.
Jest wreszcie omawiany tutaj najnowszy obraz: „The Prado Museum: A Collection of Wonders” (2019) – w reżyserii Valerii Parisi. Rok później nakręciła ona dokument „Maledetto Modigliani„. Oba filmy zostały zrealizowane w technologii 3D. Lecz… no właśnie, w Szczecinie, opowieść o Prado można było obejrzeć w mniej niż kameralnej pod względem techniki kinowej, sali kina Zamek.
Widownia, jeśli dobrze policzyłem – to nie więcej jak pięćdziesiąt foteli.
Z dźwiękiem z głośników ustawionych po obu stronach ekranu, zdecydowanie zbyt głośno wysterowanych.
Na widowni zasiadły niemal wyłącznie panie, z których żadna, to oczywiste, nie osiągnęła jeszcze granicy osiemnastu wiosen. Płeć męską reprezentowało nas chyba czterech, no, może pięciu, których suma wieku z powodzeniem zbliżała się do pół tony.
Żartuję. Świadomie. Dla recenzji – rzecz nietypowa. Ale kwestię wszystkich osobliwości towarzyszących tej projekcji chcę mieć już za sobą.
Ostatnia uwaga wstępna dotyczy zaskakująco niestarannie (łagodniej nie umiem tego określić) opracowanej polskiej wersji językowej filmu. Wydawać by się mogło, że opowieść o najpiękniejszych obrazach świata i ich twórcach zostanie podana piękną, a przynajmniej poprawną polszczyzną. Sprawę zasygnalizowałem dystrybutorowi filmu. Odpowiedź jeszcze do mnie nie dotarła.
Każdy kolekcjoner jest w pewnym sensie konkwistadorem
Zrobi wszystko, by posiąść dzieło.
Pisząc te słowa, mamże być adwokatem pasjonata, egoisty, zachłannika i snoba? Mam niejako legitymizować tę antyspołeczną postawę, wyrażającą się w odbieraniu innym radości obcowania z pięknymi obrazami, które ów kolekcjoner zamyka w domu otoczonym murem i elektronicznymi zabezpieczeniami? Po to, by… wejść w te obrazy i… być w ich centrum? Jeśli frazeologia podsuwała Państwu słowo: podziwiać albo delektować, to skręcili Państwo w ślepą uliczkę. On, kolekcjoner, nie wykazuje tak trywialnych uczuć jak delektowanie się pięknem. On chce być pełnoprawnym jego uczestnikiem, chce je posiąść, być częścią namalowanej sceny, a nie jej obserwatorem tylko! W tym tkwi istota obcowania z dziełem. Utożsamić się z nim. Zintegrować.
Na marginesie… Zawsze podobała mi się kategoria w jakiej lokowane są czasowniki typu: podziwiać, delektować… Językoznawcy sytuują je w grupie: nieprzechodni niedokonany albo: czasownik posiłkowy używany do tworzenia lub: czasownik zwrotny niedokonany.
Magia?!
Nie – tu powtórzę się: ja nie mam na myśli żadnego stanu niedokonanego i niedookreślonego. Ja mówię o wejściu w obraz. Kropka.
Zatem – być „tam”, żeby będąc „tam”, w obrazie, w wizji malarza, w „jego świecie” – żyć życiem w obrazie.
Wehikuł…?
No właśnie – czego wehikułem jest obraz?
Poprzednich wcieleń?
Tak, to portal do naszych wcieleń, pulsujących w galerii Czasu
Czy wcieleń tylko? Pisze mi się tutaj rozprawka spirytystyczna zamiast recenzji?
A dlaczego nie? Kto nie chciałby wkroczyć w tę rustykalną, XVI wieczną scenę, gdzie karczma huczy życiem, rozgościć się w niej, uderzyć pięścią w stół z okrzykiem: no, karczmarzu, daj, co najlepsze!
W Prado, okazji ku takim teleportacjom jest wiele. Bez wątpienia – najciekawsze są te rdzennie hiszpańskie dzieła Diego Velázqueza, Francisco Goi i El Greco. Bosch, Rafael czy Rubens i Tycjan – tak, ale ich dzieła są z innego wymiaru kulturowego. Onieśmielają, lecz nie pulsują w Madrycie tak, jak ta wielka trójka, a za nią – wymieniana w przewodnikach i popularnych opracowaniach – niezbyt liczna, ale reprezentatywna kolekcja malarstwa innych twórców z Hiszpanii. Choćby wspomnianego czarodzieja światła, jakim był Joaquín Sorolla y Bastida.
Zatem – być
Następnie: poznać i praktykować… Czyż da się bardziej jeszcze uprościć ten arystotelesowski podział filozofii? Podobnie podchodzę do powieści, wiersza czy pieśni albo sonaty. Bez poznania (zrozumienia) trudno mi siebie w tych dziełach umiejscowić. A jeśli już się ten cud przydarzy – czy będę umiał żyć w świecie ujawnionym przez artystę? Tak! Oczywiście – bo to jest przecież także mój, twój, nasz świat. Jak pociąg na stacji – „Atawizmy” zatrzymany, byśmy poprzez obraz doń wsiedli i przeżyli tę chwilę jednego, całego naszego życia, a po nim – wrócili owym Mentalnym Expressem do „stamtąd”. Czyli – dokąd?
– Kręć się, kręć wrzeciono… – śpiewa nieustannie Kloto, oplatając swoją dłoń nicią naszego życia.
Oto rodzi nam się tutaj jakieś emocjonalne monstrum – od filozofii po muzykę i poezję, jednak niemal w całości wypełnione malarstwem jako dowodem na istnienie… nieistniejącego? A to by się Leonardo da Vinci ucieszył! Tak tak, to on twierdzi, że ze wszystkich sztuk – malarstwo jest, jest… no właśnie… Jakiego słowa użyć na określenie… wszystkiego?
Czyż nie mam racji? Zastanawiali się Państwo, dlaczego obrazy nam się po pierwsze podobają, po drugie – to już rzadziej – wciągają?
Głos „stamtąd”
Mówią, że w XV i XVI wieku świat był o wiele bardziej uduchowiony niż nasz, współczesny? Pewnie tak… Wtedy też obraz uznawano za głos wyroczni lub proroctwo, za kod (da Vinci) możliwy do odczytania przez nielicznych. Funkcjonowała niezwykle rozbudowana symbolika i meta język, którym posługiwali się ludzie panujący nad tajemnicami, zapisywanymi na płótnie poprzez symbole, dobór rekwizytów, tło dla portretowanej postaci, etc. Obraz wymagał od widza umiejętności podobnych do czytania z kart, kojarzenia i zestawiania elementów na nim ukazanych. One były wskazówką, przesłaniem, a dla ludzi o specyficznej wrażliwości oraz podatnych na metafizykę – wręcz poleceniami i nakazami.
Obraz straszył i przestrzegał. Emanował klimat, który działał magnetycznie i mesmerycznie. Tak, tak! Swoją sztuką malarz mógł leczyć albo doprowadzać do obłędu.
Dziś żyjemy w kulturze… pustych ścian
Pół tysiąca lat temu i wcześniej – ludzie mieszkali wśród obrazów. Otaczali się rzeźbami, meblami, pięknymi przedmiotami. I zegarami – to ważne. Cóż za fascynujący temat! Właściwie, w pewnym sensie – żyliśmy we wnętrzu jakiegoś… obrazu. Ludzie tak urządzali swoje wnętrza, by każde stanowiło gotową scenografię, pełny anturaż, w którym oni czują się najlepiej, a to wnętrze najpełniej ich identyfikuje oraz opisuje. Pokaż mi, jak mieszkasz, a powiem ci, kim jesteś! Proszę… Znów dochodzimy do najbardziej fundamentalnego pytania – kim jesteśmy? Skąd i dokąd zmierzamy?
Moc
A całe to moje pisanie zaczęło się od jednego obrazu, który nas… opisuje? Każdego i wszystkich pospołu? Każdy obraz ma tę moc? No, proszę próbować zakwestionować tę konstatację…
Liczyłem, że film o Prado będzie choć namiastką przechodzenia w podobne stany.
Tymczasem zaskoczył mnie dynamiką obrazu, gonitwą ujęć, nieustannie płynącymi kadrami, jakby jakiś mechanizm w kamerze się zepsuł, a ta – bezwiednie – błądzi po płótnach lub wybiera co bardziej wyraziste ich fragmenty, wskazane przez scenariusz. Widać, nie obowiązuje już kardynalna zasada: to nie kadr ma się nieustannie ruszać, tylko – jeśli już – ruch winien odbywać się w granicach kadru. Rzecz jednak – tu z żalem muszę złagodzić ostrze własnej krytyki – podporządkowana została wymogom technologii 3D. Film został bowiem nakręcony z myślą, że będzie oglądany w specjalnych warunkach, przez okulary uprzestrzenniające obraz płaski.
Ale nie umiem zrozumieć, dlaczego, przy niewątpliwym, ogromnym nakładzie środków finansowych na produkcję, obok kamery 3D nie wykorzystano kamery klasycznej do sfilmowania tych samych ujęć metodą tradycyjną. Jestem przekonany, że znikoma, szczątkowa wręcz część światowej widowni obejrzy ten materiał na specjalnych ekranach. Reszta – jak my – na zwykłych.
Obraz jest zamkniętą kompozycją
W niej artysta umieścił elementy niezbędne. Ale też nie tylko takie, które można dostrzec raz i potem się nimi nie przejmować. Mogą – każdy z nich – mieć odmienne, mniejsze lub większe znaczenie, ale pozostają elementami stałymi kompozycji. Ich chwilowy nawet brak może całkowicie odmienić przesłanie. Badania rentgenowskie malowideł jakże często ujawniają, że pewne fragmenty arcydzieł były, długo po śmierci artysty – korygowane, zamalowywane, uzupełniane. Po to, by nie drażnić Inkwizycji, nie prowokować sił wyższych, nie obrażać norm obyczajowych. Tymczasem w tym filmie – bywało, że w zestawach szybko zmieniających się ujęć widziałem trzy sekwencje z obrazu, ale jego samego w całości – ani razu? Te sekundowe ujęcia może służyły technologii, ale nie nam, widzom, czekającym na deszcz emocji.
Być może zamiarem pani reżyser było oszołomienie nas bogactwem zbiorów. Próbowała nawiązywać do kontemplowania dzieła poprzez suflowanie nam skojarzeń z tańcem, z hiszpańską muzyką czy ekspresją typową dla Południa. Ale same obrazy pojawiały się na ekranie jak błyskawica. Ciekawe były wypowiedzi konserwatorów. Ale to on, obraz winien stanowić mianownik, bazę doznań rodzących się z kontemplacji.
Niemniej – kolekcja nawet tak pokazana – robi wielkie wrażenie.
Oszołomienie
W tym miejscu powołuję świadka, Javierra Sierrę, autora książki pod polskim tytułem „Mistrz z Prado”, tłumaczonej przez Karolinę Jaszecką, wydawnictwo Sonia Draga, Katowice 2014. Cóż za skuteczny i nowoczesny sposób na praktyczne zastosowanie przywołanego już, arystotelesowskiego podejścia do świata.
Najkrócej jak można streszczę założenie opowieści – student spotyka w Prado doktora Luisa Fovela, postać tajemniczą, wydaje się, że wyimaginowaną, która opowiada młodzieńcowi o obrazach. O tym, jak należy je oglądać, interpretować. Swoje wyjaśnienia kreuje na kształt baśni z tysiąca i jednej nocy – jedna implikuje drugą. Na szczęście, przynajmniej o tym nie słyszałem – Hollywood jeszcze się tą książką nie zainteresowało. Choć, bo ja wiem, czy to dobrze? W dzisiejszych czasach każda forma promocji malarstwa jest godna rozważenia.
Pewne jest dla mnie jedno – ta właśnie opowieść, tak a nie inaczej napisana i narracyjnie poprowadzona – mogłaby stać się modelowym przykładem na promocję na przykład zbiorów w polskich muzeach. Książka bezwzględnie godna polecenia młodym czytelnikom, a takimi są wszyscy, bez względu na wiek, których cokolwiek interesuje, którzy są głodni wiedzy i wrażeń.
Los zakodowany w sztukę
Namiastkę dość ekstremalnego powiązania losu człowieka z dziełem sztuki widzimy także w tym filmie.
Widzimy słynny obraz ukrzyżowanego Chrystusa na czarnym tle. Wizerunek zamówiony u Velázqueza najprawdopodobniej przez króla Filipa IV. Proszę spróbować poszukać konotacji, okoliczności i legend związanych z tym dziełem. Rzecz na scenariusz dla kilku filmów – a w tym właśnie omawianym – obraz ukazany okazjonalne, przebitkowo, wręcz jakby nie istniał naprawdę.
Metoda beletryzowania czy inscenizowania narracji filmu bardzo wspiera odbiór przekazu skierowanego przede wszystkim do młodego widza, jak nikt inny – podatnego na oddziaływanie bajki, mniej wyrobionego w analizie i merytorycznie do niej nie przygotowanego. Bajką może być każda opowieść o niecodziennych zdarzeniach. Choćby o innym, wspomnianym w filmie królu, który ani na chwilę nie rozstawał się ze swoimi obrazami. Prawda? Król, władca, pan życia i śmierci, a w istocie skoncentrowany i wręcz opętany jakąś mocą płynącą z malowideł? Zrezygnował z korony i władzy, by skoncentrować się na wejściu do Królestwa Niebieskiego, namalowanego na płótnie.
Każdy wartościowy obraz kryje w sobie zagadkę – to pewne. Jeśli jej nie ma – nie traćmy czasu na kolory i kształty zamknięte w ramy.
Tyle wątków, tyle myśli, tyle skojarzeń i reminiscencji.
Jeden film.
– Zachwycił Państwa?
– Tak, tak, tak! Dwa tygodnie temu byliśmy w Prado! – swój zachwyt wręcz wykrzyczała pani Ewa Ogonowska.
– Ten film oglądaliśmy już rok temu, ale było to zaraz po pierwszym zwiedzeniu Prado. Co tu kryć – na dzisiejszą projekcję przyszliśmy już przygotowani… – dodaje Piotr Wasilewski.
– A gdyby wymazać tamto spotkanie z oryginałami?
– Film zainspirowałby nas, zachęcił do odwiedzenia muzeum Prado.
– Taka filmowa opowieść to duże wyzwanie – dodaje pani Ewa. – Bez wątpienia za szybkie tempo. Ale nie wszystko da się, pokazać w jednym seansie.
– Niekiedy mniej, może oznaczać więcej… – potwierdzam.
– My oboje uwielbiamy muzykę, taniec, rzecz jasna – wszystko, co wiąże się z kulturą hiszpańską, ale malarstwem zainteresowaliśmy się dopiero po pierwszej wizycie w Prado. Tutaj, w kraju, staramy się bywać na koncertach i spektaklach. Może częściej we Wrocławiu…
– W Szczecinie, to chyba zrozumiałe, przebiegamy obok sal koncertowych w gonitwie między domem a pracą – dodaje pani Ewa Ogonowska.
– A sztuka ma swoje wymagania… – uzupełnia pan Piotr. – Wcześniej byłem pod wrażeniem Caravaggia. I Velázqueza, a to już Hiszpania. Teraz galeria bardzo się poszerzyła. Takie filmy mają ważną rolę do spełnienia. Historia niezwykłego życia, a przede wszystkim śmierci Karola V, opowiedziana na początku filmu rzeczywiście jest bardzo wciągająca…
Król, nad włościami którego nigdy nie zachodziło słońce… To ten burzliwy okres w dziejach świata, gdy korona hiszpańska, włączając do śródziemnomorza wszystkie podbite lądy, rzeczywiście panowała nad niemalże całą Ziemią. Sam król, nazywany królem królów nie zapisał się na kartach historii niczym wyjątkowym. Chorowity, uznawany przez historyków za „beztalencie”, abdykował koncentrując się na osiągnieciu zbawienia wiecznego. Wyruszył w dwuletnią podróż do klasztoru Yuste, w otoczeniu swoich najdroższych obrazów. Polegiwał w trumnie, rozporządzał przebiegiem uroczystości pogrzebowych, koncentrował się na wejściu do Królestw Niebieskiego…
Ileż historii, fantastycznych opowieści można wokół tego filmu przywoływać. Z edukacyjnego punktu widzenia – rzecz trudna do przecenienia. Jak choćby tylko ten drobiazg – włócznia, którą Karol V trzyma w dłoni na portrecie namalowanym przez Tycjana. Włócznia, która przebiła bok Chrystusa na krzyżu, oręż, o którym marzyli wszyscy tyrani i oprawcy świata.
Nie jest to jedyna tego typu sekwencja w filmie, który potwierdza, jak istotne znaczenie w dokumentowaniu i utrwalaniu dziejów świata miało malarstwo. Zwykły obraz, a na nim – o czym już wspominałem – tyle zakodowanych informacji oraz znaczeń. Te rozszyfruje i odnajdzie tylko ten, kto pochyli się nad dziejami świata, zgłębi historię władców i narodów. Czy Karol V był literackim pierwowzorem Don Kichote? A o czym rozmawiał z Marcinem Lutrem? Jakie owoce przyniosło spektakularne zwycięstwo króla w bitwie pod Mühlbergiem w 1547 roku? Czy przetrwał „wzorzec wiary” przez niego zdefiniowany?
Jeden obraz… Jeden człowiek… A ile trzeba wiedzieć, by w całości odczytać treść zakodowaną w jego wizerunku?
– Ale potem – dodaje pani Ewa – już była tylko lista obecności artystów, wielkich i sławnych, a lista nie jest bajką… Na szczęście pojawiły się te paralele, odwołania do tańca, śpiewu, do poezji i literatury. Do zwyczajów.
– W filmie wystąpiła z bardzo interesującym komentarzem Marina Saura, aktorka i tancerka flamenco…
– Córka Carlosa Saury, twórcy „Carmen” ,, pamiętnego filmu z udziałem Paco de Lucii, którego przed laty miałem szczęście zaprosić na koncert do Szczecina…
– Jednak dla nieprzygotowanego widza ten film będzie bez wątpienia ciekawy. Ale czy wciągnie w takim stopniu, w jakim na uwagę i podziw zasoby muzeum zasługują? My chłonęliśmy każde ujęcie, bo te arcydzieła były już obecne w naszej świadomości, we wspomnieniach i odczuciach.
– A osoba narratora, znanego aktora…
– Jeremy Irons nie ma wpływu na głębię czy przekazywaną treść. Jest pewną atrakcją. Obok niego, z swoim komentarzem pojawił się słynny architekt operujący stalą i szkłem, lord Norman Foster. Hiszpania i Prado inspirują, zachwycają.
– Na przykład nas, a jesteśmy lekarzami, nie studiowaliśmy sztuki, a staliśmy się jej admiratorami. Ja uwielbiam Ironsa. Jeśli znana osobowość przyciąga widzów – to bardzo dobrze.
Narracja filmu nie ma wyrazistej linii. Opowiada o artyzmie twórców, a po chwili o technice renowacji zabytków, odwołuje się do historii politycznej i meandruje wśród zagadnień metafizyki oraz religii. Chyba nie udała się próba opowiadania o dziejach korony hiszpańskiej, poprzez tak spieszne prezentowanie rzeczywiście niezwykłych skarbów muzealnych, zgromadzonych siłą potęgi floty i żeglarzy, przywożących skarby Nowego Świata. Hiszpanie są nacją o temperamencie bardzo wyrazistym, mimo lub może dzięki wielowiekowemu mieszaniu krwi, aby dało się ich opisać w sposób jednorodny.
– Tak, zauważyłem błędy w tłumaczeniu, północ-południe, kilka lapsusów, jakby jakiś chatbot tłumaczył tę opowieść? Jakieś neologizmy…
– Ani jednej młodej osoby na widowni – prowokuję.
– Tak, chodzimy na wszystkie filmy tej serii. Zdarzyło się raz czy dwa razy, że na widowni widzieliśmy młodą osobę. Dziś niedziela, galerie zamknięte, więc młodzi siedzą w pubach – dodaje pani Ewa.
– Zastanawiam się, jaki procent terminów, nazwisk, okoliczności historycznych byłby czytelny dla młodych widzów tego prawie półmilionowego miasta, w którym filmy o takiej wartości poznawczej prezentuje się jakby… w podziemiu? W kinie klasy niemalże – licentia poetica – fotoplastykonu.
– My też zastanawialiśmy się, kim byli widzowie na tym seansie…. I uznaliśmy (śmiech), że byliśmy absolutnymi amatorami w gronie pań profesorek z liceum plastycznego lub z akademii sztuki. A tak chyba nie było.
– Ale – podsumowując…?
– Z całego serca – polecamy!
Muzeum Prado – kolekcja cudów – The Prado Museum. A Collection of Wonders. Z okazji 200 lecia powstania kolekcji ośmiu tysięcy obrazów.
O Prado opowiadają: Salvador Dalí, Jeremy Irons, Federico García Lorca, Luis Buñuel, Alejandro Vergara, Marina Saura, Laura Garcia Lorca, Helena Pimenta, Norman Foster, Manuela Mena, Pilar Pequeño
Premiera: 15 kwietnia 2019
Reżyserka: Valeria Parisi
Nominacje: Nastri d’argento DOC: Documentari sull’arte
Operator: Mateusz Stolecki
Seria filmowa: Great Art on Screen
Producent: Didi Gnocchi
Dystrybucja: www.nazywowkinach.pl
Fotografie użyczył dystrybutor.