AFTER ALL SPRINGVILLE

Miet Warlop

25 kwietnia 2024

To był teatr!!!

Brawo! Nareszcie propozycja najczystszej próby – samorodek!

Mimo, że upłynęły już trzy, a może nawet cztery dni – cieszę się jak dziecko na wspomnienie tych niespodzianek, zaskakujących rozwiązań, feerii humoru, oryginalnych point, ale przede wszystkim… CZARÓW!

Wreszcie nikt niczego ode mnie nie oczekiwał. Nie wwiercał się w moją wrażliwość i odporność, nie wbijał mnie w fotel, nie pouczał ani nie ganił. Stałem się podmiotem i w gruncie rzeczy także przedmiotem nieoczekiwanego, ale nieustannie zbliżającego się wydarzenia. Jego celem było mnie zaskoczyć i pouczyć, przestrzec i wzmocnić, sprawić, abym zapomniał, ile mam lat i co znajduje się na mojej liście życiowych grzechów (innej listy, chwilowo nie mam). Czyli – przepuścić mnie przez maszynkę do mielenia wyobraźni.

To była lekcja TeatrU.

Trwała 45 minut.

Zaczęła się bez kartkówki czy tłumaczenia, że kot ukradł mi zeszyt i dlatego nie mogłem odrobić zadania domowego. Całkowity reset wszystkich stresów.

Na scenie pojawiło się coś-ktoś, co z pozoru znam-ale-tylko-się-domyślam. I to „nic” było zupełnie i całkiem sobą. Ze wszystkimi cechami jednoznacznie opisującymi jego, tego czegoś, osobowość, która okazała się była największą i nierozwiązaną zagadką tego spektaklu. Zacząłem się już wtedy domyślać, że to ja jestem tą zagadką. Ale – sza!

Oto… naścienna skrzynka z bezpiecznikami elektrycznymi…

No przecież banał nad banały. Każdy taką ma. Ale żeby grała główną rolę w teatrze? Takim za bilety, co kosztują prawie tyle ile miesięczne zużycie energii w jednoosobowym mieszkaniu?

A co taka skrzynka może? Zagrać Hamleta? A może Mistrza od Małgorzaty lub choć Wojskiego dmuchającego w róg?

A może… A może, i to jeszcze jak! Tylko, że chwilowo skrzynka dmuchała sobie nie w róg a w balonik i wypuszczała z niego powietrze bawiąc się dźwiękami owego popuszczania. Powietrza. Aż wreszcie balonik poirytowany ciągłym go nadmuchiwaniem, z pryczeniem/prykaniem poszybował w powietrze i opadł na bliżej nie wiadomo jakim miejscu. Czyli – tuz obok. Pełna nieokreśloność. I dochowanie reguł RODO. Nikt nic nie wie. Ani kto, ani co, a już tym bardziej – po co. Choć ktoś inny mógłby wybrać wariant – „w jakim celu”. Bardzo proszę. To jest teatr. Tu można wszystko.

Sama skrzynka elektryczna może ulegać zwarciom i eksplozjom, przepalać się i dymić, może oderwać się od ściany i wyzionąć elektrycznego ducha kilka metrów od miejsca, w którym ją zamontowano. Jak do tego doszło? Tak samo jak w odniesieniu do nas, ludzi, którzy niczym od takiej skrzynki elektrycznej się nie różnimy! Ulegamy awariom w wyniku przeciążenia lub niewłaściwej eksploatacji. To, że w wyniku awarii nam się krzywda dzieje – to nie jest godne wagi. Istotne jest to, co z naszego – skrzynki elektrycznej – powodu przytrafi się innymi, nawet całemu światu, gdy my, to jego nic nieznaczący element – przestajemy funkcjonować zgodnie z przypisaną, powierzoną i zawierzoną nam rolą do odegrania w utrzymywaniu egzystencjalnego, duchowego i cywilizacyjnego ładu! Uf… Ale mądre zdanie mi się napisało.

No! Proszę Państwa! To nie są żarty! To, że śmialiśmy się na widowni jak dzieciaki wpatrzone w dziurę w skarpetce, z której wygląda ciekawski paluch i nadziwić się nie może, jak piękny jest świat spoza buta, to nie zwalnia nas z kryminalnej odpowiedzialności za świat! Cały świat.

Albo ten stół na niezwykle seksownych i długich aż po sam jego blat nogach. Nogach na wysokich obcasach. Czy widział ktoś, kiedy takie nogi? A jak stukały i pukały o podłogę świata, jak się prostowały sprawiając, że głowy nas wszystkich, widzów schylały się z chrupaniem kręgów szyjnych kręgosłupa, by zobaczyć, jak te nogi zostały do blatu przytwierdzone? Albo blat do nóg. Tak myślała starsza część widowni. Młodsza, zasobna w bajkową wyobraźnię, swobodna i nieważka – szybowała przez bezbrzeżną wyobraźnię z uśmiechem na twarzy, gdy ów najprzystojniejszy stolik na świecie drżał z radości, gdy wreszcie został nakryty. Bo stolik temu służy – by ustawić na nim wazon z pięknym kwiatami, filiżanki z aromatyczną kawą, łyżeczkami, widelczykami do ciasta. A jaki lśniący biały obrusik miał na sobie. I te nogi…. Boskie!

A czym my się od tego stolika różnimy?

Niczym. Mamy w sobie więcej niż on zachłanności na okrywanie i nakrywanie nas wszystkim i byle czym. Każdy chce być użyteczny. Wyglądać szykownie i zachęcająco, wyróżniać się w tłumie, spełniać się.

Albo te kartony z teleskopowymi rurko-czujko-wzierniko-sondami. Co to było? Pokraczne i nieporadne, ale wścibskie i dociekliwe. Niby nic nie widzące, a rejestrujące każdy ruch sąsiada lub sąsiadki, tamtej pani co idzie z torbami pełnymi zakupów i dziadka siedzącego w parku na ławce. A to niby podchodzi, a nie podchodzi, zagląda, ale nie patrzy, sonduje, ale niby tylko się opiera. A jak się inny który przewróci, guza sobie nabije, to taki kartonowiec uda, że nie nic widział, odskoczy na bok, byle go tylko nie mieszano do sprawy. Ale, ale, to nie tak było, ja „tylkoże”, ja nic nie widziałem, nie wiem, nie było mnie tutaj, tylko to nie on jego a ona tamtego tym tamtym zategowała.

No, wypisz – wymaluj – MY. W alegoryczno-metaforycznej postaci niewiadomojakiegokartonu. I to z lufką-podglądówką.

Rósł ten świat na scenie, eksplodował, dymił i drżał upostaciowieniami naszych osobliwych osobowości. Ktoś wyskoczył przez okno, inny wpadł do domu poprzez zamknięte okiennice. Jakiś podwójnowysoki bon vivant, o podwójnej fryzurze i dłoniach dwa razy krótszych od dwa razy dłuższych nóg – z wysokości swojego niezaangażowania wtrącał się we wszystko co bezpośrednio go nie dotyczyło. A ile przy tym gadał, a jak gadał, ile słów z siebie całkowicie niezrozumiałych wypowiadał, uniemożliwiając innym wyrażenie własnego zdania, którego i tak nikt z obecnych nie miał. A to ten podbiegł, a to tamta oparła się o ścianę, inny się awanturował, ktoś kpił, żartował, groził i wybrzydzał.

No – jak nic – portret nasz powszedni.

Przynajmniej każdemu z ośmiu miliardów ludzi jestem gotów przypisać postawę tego przystojniaka. Bo – jak każdy z tych miliardów – świadomość swojej powierzchowności mamy w najwyższym uważaniu.

I tak toczył się ten wyścig w iście verne’owskim stylu, tyle że nie w osiemdziesiąt dni dookoła naszego świata, ale w czterdzieści pięć przez naszą dostojną śmieszność i groteskowość.

Bez reszty zajęci sobą nie zauważyliśmy, jak w pewnym momencie przeszyła nasz świat bliżej nieokreślona tutka-dmuchawka, wypełniająca wszystkie napotkane szczeliny i szpary, niedociągnięcia i ubytki, anektując te części naszego świata w sposób bezzwrotny.

Udało się jednej, dlaczego nie mogłoby się udać drugiej i tysiącom kolejnych? I wtedy dopiero się zaczęło! Totalna apokalipsa rurek-wciskówek-przedmuchanych-parówek-i-glizdawek rozwaliła w bardziej niż wybuch bomby atomowej cały nasz świat! Domy się rozpękły, nakryte stoliki upadły na ziemię, kartony się pogniotły, pootwierały i legły na tym ziemskim śmietniku. Byle gdzie, byle jak, bo to nie miało już znaczenia w świecie, który stał się sam dla siebie jedną wielką katastrofą.

Tu muszę dodać, że obywatel Hitchcock, gdyby siedział na Pleciugowej widowni, ten mistrz horroru i suspensu, miałby się z pyszna widząc ten kolaps całej cywilizacji. Te glisty dmuchawo-miażdewki wdarły się już na widownię. W spazmatycznym akcie wydymania i wysapywania dotknęły i przesunęły najpierw widzów z lewej część a potem zabrały się za resztę.

Tak spełniła się wizja teatru totalnego, w którym wszyscy jesteśmy aktorami i widzami. Teatru-świata, którego reżyserią nikt w gruncie rzeczy się nie zajmuje. Każdy aktor gra własną rolę, która z opowieścią główną (kto ją jeszcze pamięta?) nie ma nic wspólnego.

I kiedy wszystko się szczęśliwie wielką katastrofą się skończyło, nie zapadliśmy się pod ziemię, nie wyparowaliśmy z widowni – aktorzy tego ósmego/pierwszego dnia tworzenia Wielkiej Katastrofy – czyli apokalipsy – śmiali się z nami tak serdecznie, zadowoleni, że nas ubawili.

Przypomniał mi się ten szkolny, niewybredny kawał o biednym wróbelku, którego w celu ratowniczym ktoś postanowił wsadzić w ciepłą końską pozostałość. Lis usłyszał ćwierkanie,  dostrzegł nieboraka i go zjadł.

Wnioski z przypowieści są trzy:

1. Nie każdy kto wsadzi Cię w to „coś” jest twoim wrogiem.
2. Nie każdy kto Cię z niego wyciągnie jest twoim przyjacielem.
3. Jak już siedzisz w tym czymś, to nie ćwierkaj.

Czy skutecznie? Oczywiście, że nie. Bo wychodząc z teatru, każdy odsłaniał zegarek, rozglądał się, gdzie zaparkował auto i gnał do miejsc, w których – po tej chwili moralizatorskiej przerwy – mógłby kontynuować naszą krzyżową krucjatę. Dzieło zbożnego rozwalania świata!

Z serdecznymi i apokaliptycznymi pozdrowienia – spektakl polecam i nominuję go do Gran PriX Kontrapunktu w kategorii „teatr wspaniały, wielki, nikomu niepotrzebny, ale zabawny i śmieszny”.

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *