Gdyby Ryszard Wagner został… malarzem
Nuta.
Nuta jest jak kropka.
Kropka wieńczy koniec.
Wszystkiego.
Wszystkiego, co dostępne jest naszym zmysłom.
Jest zatem końcem sfery poznania.
Ale czy zarazem jest początkiem nie poznania?
Czyli – czego?
Tak…
– Znowu piszesz?
– Tak.
– Ale normalnie…? Coś do czytania?
– Tak.
– Czyli – jak zwykle. Nic dla śmiertelnych ludzi?
– Tak.
– Musisz tak pisać?
– Tak.
– A mógłbyś normalnie?
– Tak.
– Kpisz…
– Tak.
– Wiesz, że nie znoszę tych twoich porównań, tego słownictwa…
– Tak.
– Nie przerywaj mi w pół zdania! Ciebie interesuje tylko to, co ciebie interesuje?
– Tak.
– A ja? Zamiast pisać, mógłbyś zabrać mnie dokądś, gdzie jeszcze nie byłam?
– Tak.
– Ale nie teraz?
– Tak
– Bo piszesz te swoje, te…
– Tak…
– Masz problemy z interpunkcją, wiesz?
– Tak.
– A wiesz, co ja mogłabym robić, gdyby nie ty?
– Tak.
– I kiedyś to zrobię, zobaczysz.
– Tak.
– Idę…
– Tak.
– W ogóle – widzisz mnie?
– Tak.
– Idę… Przy okazji – wyrzucę śmieci.
– Tak.
– Za pół godziny zamknij okno. Może padać.
– Tak.
– Zanim to „coś” wrzucisz na serwer, przyślij, poprawię ci interpunkcję.
– Tak.
Dwie narracje, dwie melodie, dwa kosmosy. Ale tworzą… jeden świat. Jeden z nieskończenie wielu. Zwarty i na swój sposób – logiczny. Jak wszystkie pozostałe.
Jeden – bujny jak ostatni krzak burzanu, na skraju żywego świata i pierwszego ziarna pustyni. Z jednej strony jest częścią życia, a z drugiej należy już do świata wypalonego słońcem… Słońcem, które… jest źródłem życia? Nie?
To czym jest słońce?
A czym jest drugi ze światów oznaczonych w tym dialogu? Prosty, monosylabiczny, bez wyrazu, powtarzalny, zwykły. Jak tylko zwyczajne może być: tak. Albo – powiedzmy – gwóźdź. Raz, dwa, trzy… wbity. Zero poezji.
Mam rację? Jak to, w której sprawie?
No, w sprawie gwoździa.
Rozumiem… No tak, bo kogo poza mną obchodzić może jakiś… gwóźdź prawdy?
Dwie narracje. Jedna prostsza od drugiej.
Bo na ile sposobów można powiedzieć: tak? Milion?
Ile słów można oszczędzić, wybierając krótkie: tak. Drugie tyle?
Czy: tak, jest najbardziej pojemnym znaczeniowo słowem świata?
Kilka dni temu…
– Śpiewamy?
– Dobla. Ty zacynas.
– Wlazł kotek, na kołowrotek…
– … phi! Cha, cha cha… Jesce laz.
– Spadł kotek na płotek…
– … phi! Cha, cha cha… Jesce laz.
– Siadł kotek na rower…
– … phi! Cha, cha cha… Jesce laz.
– Śpi kotek na lampie…
– … phi! Cha, cha cha… Jesce laz.
– Tymonek to kotek…
– … phi! Cha, cha cha… Jesce laz.
– Starczy. Teraz śpiewasz ty!
– Nie! … Ty śpiewaj, dziadecku…phi! Cha, cha cha… Jesce laz.
Spotkanie twórcy i odbiorcy musi stać się zarzewiem. W przeciwnym razie – na ścianie będą wisieć same ramy, co najwyżej – portret „przodka”, natura zdecydowanie martwa lub pełen niemocy i wyzbyty furii – atak wojsk nieprzyjaciela na nasze powstańcze pozycje. Czyli… polska specjalność narodowa – klęska.
Jeśli ja wyślę w twoją stronę jedną kropkę… Jedną nutę lub pociągnięcie pędzla – a ty mojego przesłania nie odbierzesz, spędzimy całe życie pełne ciekawych, miłych, czarujących… chwil. Bezdennie pustych.
Rozejrzyj się. Tak, po tym pokoju, tej przestrzeni, w której tkwisz od tylu już lat. Wiem, nie ma tu nic ciekawego. Nic nowego. Same starocie i klamoty…. Jak ja.
Patrzysz? Zatrzymaj wzrok. Odstaw ten kubek, proszę. Uwolnij się od świata widzialnego, oddaj cumę, odbij od nabrzeża.
Czujesz wewnętrznie pełną niezależność? Jesteś tu, ale odnosisz wrażenie, że nie należysz do tego „wnętrza”?
To teraz znajdź w nim coś. Takie jakieś „cokolwiek”, może być małe lub duże. Ale to musi być coś konkretnego. Coś, co ma szansę znaleźć uznanie w twoich oczach. Masz? Na pewno? Może chcesz zmienić? Uparłaś się, jak zwykle – czy jednak… dokonałaś wyboru?
Dobrze. To teraz „posmakuj” to coś. Z każdej strony. Jak tę piosenkę o kotku…
Nie, nie każę ci lizać stare radio czy zakurzony monitor. Znajdź w tym wybranym przez ciebie „czymś”, coś ładnego. Idź małymi kroczkami. Oczywiście, to nie musi być przedmiot. To może być cień na ścianie, blask lampki na biurku, zakamarek lub oparcie krzesła. Mówiłem – wybierz cokolwiek. Czy to coś wydaje dźwięk? Wsłuchaj się w to brzmienie. Wcześniej – odrzuć wszystkie odgłosy dochodzące z zewnątrz pokoju. Dobrze. A teraz – wycisz te z jego środka. I te, które masz w sobie. Masz, masz…. Burczy ci w brzuchu? Krew płynie z szumem w żyłach? No to wycisz ten szum. Udało się? Skoncentruj się. Wyodrębnij ten dźwięk płynący z wybranego przedmiotu lub miejsca.
A jak nazwałabyś kolor twojego „wyboru”. Nie, nie kolor naturalny, orzechowy czy sosnowy. Kolor konstytutywny. Dobrze, postaram się mówić prostym językiem. Kolor, jaki w tobie wywołuje to „źródło” …. Kolor własny twojego… wyboru.
Wiem, nie lubisz takich rozmów, nie dajesz się w nie wciągnąć.
Tak jak ja nie umiem i nie chcę się od nich uwolnić.
Są niedoskonałe. Ze względu na interpunkcję, to już wiem. Ale dla mnie ma ona wtórne znaczenie.
Tak jak… hamulce.
Nawigacja wirtuozerią, wirtuozeria nawigacji
W ręku wirtuoza, muzyka objawia się jako wszechwymiarowy abstrakt.
W muzyce nic nie jest stałe i nic nie jest: na pewno. Bo co to znaczy: allegro moderato? A allegro moderato maestoso? Samo: allegro?
Co według Bacha znaczyła jego uwaga dla organisty: wolno. A dla pianisty: szybko, wpisane ręką Bartoka?
Problem tempa… Tak jak kwestia odczytania, powtórzenia, interpretacji – czy musi być zgodna z intencją twórcy? Na przykład – malarza? O, nie, o poecie nawet nie wspomnę. To pole minowe. A ja chciałbym jeszcze trochę pośpiewać z Tymonkiem …
Wiele zjawisk, prawd i zasad świata muzyki już opisaliśmy. Ale nikt jeszcze nie odpowiedział, czym jest, po co jest – muzyka?
Matematyk i księgowy z łatwością policzą, dając niewyobrażalny wynik, na ile kombinacji (kompozycji) dadzą się ułożyć nuty? Te z podstawowej gamy czy oktawy.
Policzą, ile trzeba mieć lat w zapasie, ilu Bachów, Beethovenów i Schubertów należałoby zaangażować, by ci uporali się ze skomponowaniem wszystkich utworów.
Te muszą różnić się od siebie czasem trwania, rytmem, tempem, ekspresją, intensywnością, śpiewnością….
Już wiesz, do czego zmierzam? Pan Bóg dał nam muzykę, bo sam sobie z nią poradzić nie był w stanie. Na nas zwalił czarną robotę. Bo kto by sobie z nią poradził? Nikt. No, chyba, że … człowiek.
Nawigator czy wirtuoz? Wirtuoz czy tylko… nawigator.
Stawiać nutę…
Stawiaj nuty na pięciolinii…. (A właśnie. Dlaczego tylko pięć linii?) Dodaj bemole i krzyżyki, zaznacz codę, określ tempo… Rozpisuj melodię na instrumenty, przydziel im misję cząstkową. Każda z tych cząstek brzmi, jak ni przypiął, ni przyłatał – muzyczny kiks. Dziwne dźwięki, ale wszystkie razem – składają się na… arcydzieło.
Stawiać nutę…
To tak, jak malarz – stawia znak, ślad, plamę, rys?
Stawia? Komponuje? Malarz komponuje? Kompozytor – maluje? A widz, słuchacz? Albo taki zwykły drewniany pień. Obaj – widz i pień – mają „nic” w tych rozważaniach do powiedzenia?
Lekcja rysunku odręcznego. Prowadził ją pan Białas, Białecki, Bielski…. Nie pamiętam. Podszedł do mojej pracy, jak do szkiców każdego z pozostałych słuchaczy. Słowem się nie odezwał. Podszedł drugi raz, chwilę stał w milczeniu. I… znów przeszedł do następnej sztalugi. Nikomu z nas nie dał żadnego sygnału, miną nie zasugerował swojej opinii, nie zdradził oceny. Usiadł przy biurku. Nogi zarzucił na jego blat, odchylił się w krześle i zamknął oczy.
Uśnie? Przewróci się, cierpkim słowem rzuci, a może bez słowa wyjdzie z atelier i nigdy już nie wróci?
Po kwadransie zerwał się na równe nogi. Ruszył w moim kierunku, jak Lenin, z ręką odrzuconą na plecy i drugą, wyraźnie wysuwającą się do przodu. Zrobił nagły zwrot i czerwoną kredką, zamaszyście, aż rysik się złamał, narysował na mojej pracy linię, o słabnącej intensywności.
– Teraz rozumiesz? – słyszę ten prawie jego krzyk, jakby ciągle stał obok mnie.
Szkic…. ożył.
Ta jedna kreska, jak strzał snajpera – nadała rysunkowi nie tylko sens, ale styl, wymowę, tonację, podstawę, uzasadnienie… Snajpera… Strzał… W nowy wymiar…
Czerwona, jedna czerwona kreska….
Wtedy zdradziłem muzykę.
Szukanie koloru, akcentu, tego jednego pociągnięcia, dotknięcie pędzlem ostatni raz niekiedy gotowego już obrazu, stało się wyzwaniem niepodlegającym dyskusji. Znaleźć moment kończący akt. Być pewnym, że to właśnie on.
Z obrazu, tak jak z sonaty lub symfonii musi wynikać coś, czego inaczej, jak tylko emocją, nie da się wyzwolić a zarazem – wyłowić.
Komunikacja między twórcą, a odbiorcą przebiega – poza wszystkimi ułomnymi i powszechnie znanymi kanałami – w sferze… cudu.
Nie wiem, co to jest cud? Nie wiem na tyle mocno, jak nie umiem nazwać fenomenu porozumienia twórczego. Więc po co wymyślać nowe słowo, kiedy stare, krótkie i dobre: cud – jest akurat na podorędziu.
Napisałem – jedna nuta…
A jeśli obok pojawi się druga – wtedy rodzi się wojna wszechświatów. (Kto mi, do cholery podrzucił słowo: wojna? Jest tu kto? Halo?).
W jednej nucie zmieścić można tyle ładunku emocji, ile w drugiej. Obie – zwiastują nieuchronną reakcję jądrową. Ta jednak wzmacnia i buduje. Ale fundament musi zbudować szkoła, pan Białas (nie pamiętam też imienia pana profesora), piosenka o kotku ofermłotku, kołysanka….
Bo cuda są dziełem ludzi. Nikogo więcej. Zwalanie na kogoś innego jest niegodziwe.
Słuchacz, odbiorca, widz…
Na obraz można patrzeć tak, jak na człowieka.
Mówią o nim (o człowieku) – najbardziej niedoskonały twór. Ale zarazem – najmniej rozpoznany. Czy taki może namalować doskonały obraz lub skomponować genialny utwór?
Wiemy wszystko o cząstkach, których nie ma, choć są. Ale istnienia talentów drugiego człowieka nie jesteśmy w stanie skonstatować. Porozumieć się z nim na wszystkich płaszczyznach. No, choćby jednej tylko, mimo, że w naszą wspólną przestrzeń wysyłamy więcej cząstek naszej osdobowości, niż ilości, którymi w każdej sekundzie wybucha nimi słońce. Wypowiedzieliśmy wobec siebie tyle słów i zaprezentowaliśmy tak wiele gestów, a w gruncie rzeczy – nie dostrzegamy siebie. Przenikamy się, nie pozostawiając w drugim żadnego śladu.
Czy jeden układ słoneczny może mieć dwa słońca?
Niestety… Kepler-47. Ale jest tak od nas daleko, że nie do końca ufam teleskopom, które go wypatrzyły. Nawet jeśli układ taki rzeczywiście istnieje i nad jedną planetą wstają i zachodzą dwa słońca, to ta „anomalia” nie musi przekładać się na relacje między ludźmi.
Chyba, że tymi słońcami będą namalowane przez nas lub dla nas obrazy, ciągi nut, wersy słów…. Tak, podoba mi się wizja – wielosłońca.
Słońca życia, słońca śmierci
Słucham archiwalnego nagrania z radiowej taśmoteki.
Mówi Eliasz Rajzman. Cytuję z pamięci, oszołomiony oszołomieniem poety.
– I mówi do mnie, a chcesz zobaczyć, co jest w tej studni? I śmieje się, choć twarz ma kamienną. I podchodzi, i zrywa przykrycie. Patrz, mówi. I wie pan, ja widziałem już wszystko. Ja przeżyłem wszystko. Ja nie mam już miejsca na nowe przeżycia. Spojrzałem w tę studnię. I zobaczyłem ciała dzieci. Wrzucone w bezładzie. Cała studnia pełna dzieci. Warstwami, poprzesypywane kamieniami. Cała. Dzieci… Ciała… Kamieniami… Niemcy… Ja tego jednego przeżycia nie mogę objąć… Zamknąć…
Cytowałem z pamięci. Tamta relacja, nagle… stała się w pewnym sensie częścią mojej świadomości. Mojego obciążenia… Różni się od tamtej jakimś słowem, kilkoma? Może… Przecinkami? Zapewne. Ważne, że stała się elementem mojego, a teraz także twojego doświadczenia. Napełniamy się przeżyciami innych. Jakby były naszymi własnymi.
A nie są?
Mam nadzieję, wspólnie z Bogdanem Twardochlebem i Arturem D. Liskowackim opowiedzieć niebawem o świecie Rajzmana, Suchodolskiej, Rydzewskiej, Kulmowej… Będzie Papuga, Raszka, mój serdeczny kolega Staszek Wit Wiliński, przyjaciel i tłumacz Rajzmana…, powiernik tajemnic niewypowiedzianych – jak usłyszałem (znów z archiwalnej taśmy radiowej) – ale zapisanych w oczach Rajzmana.
Staszek – a przychodził do redakcji po południu, gdy już mało kto pozostał po porannej wrzawie – mówił do mnie, jakby był wiertłem, które nie jest w stanie sięgnąć materii, a co dopiero się przez nią przebić. To nie tylko taka metoda reporterska – sprawiać wrażenie, że… nie rozumiem. A wtedy rozmówca szuka innych kanałów dotarcia do dziennikarza ze swoim bólem.
Słowami mścił się wtedy za ciosy zadane jego synowi… Miałem nieustanne i nieodparte wrażenie, że on, Staszek, nieustannie szukał słońca, któremu mógłby oddać te wszystkie cząstki, wyeksplodowane przez gwiazdę. Chciał je zamienić na… ciosy.
Jazda próbna
Któregoś dnia Staszek oddał mi talon na nowego malucha., który otrzymał ze Związku Literatów Polskich. Talon. Na malucha. Nie zrozumie tego gestu nikt, kto nie żył w tamtych realiach. Wyjął z koperty, położył na redakcyjnym biurku.
– Masz, wiem, że chcesz. Przyjedź do mnie pod autostradę (tam mieszkał). Zrobimy jazdę próbną.
Malucha wykupiłem, przez prawie rok stał przykryty kołdrą na ogrodzie przy domu Rodziców. Ja byłem wtedy w wojsku. Tyle czasu myślałem o jeździe próbnej.
Patrząc ostatnio na obrazy Moneta w poczdamskiej galerii przywoływałem z pamięci ciągle wyryte w niej obrazy Maneta, oglądane przed laty w Londynie.
No przecież, jedne i drugie – niewarte uwagi, małe, kilkunasto, kilku dziesięciocentymetrowe płachetki, bo o płótnie trudno tu mówić, zważając na dostojeństwo samego choćby brzmienia tego słowa.
I co oni, ci malarze, na tych skrawkach… położyli? Dali upust jeździe próbnej ich wyobraźni?
Ile czasu, w jakich kierunkach, z jaką intensywnością i ciągłym dodawaniem, wzmacnianiem, łagodzeniem, wzbogacaniem obrazu kolejnymi farbami, wypalali na palecie emocje, formowane, kształtowane każdym ruchem ich ręki? Co nią kierowało? Wreszcie zbierali z deski tę cząstkę melanżu własnych emocji (ale jakże nacechowanych!) odwzorowującą fragment (pytam – czego, skąd?) i przenosili go do świata realnego (czyli – jakiego, którego?). Namalowanego? Taki przecież… nie istnieje.
A może, oni z jednego nie naszego świata transponowali cząstkę do innego, jeszcze bardziej nie z naszego wymiaru?
To ten… namalowany jest prawdziwszy od…. realnego?
A realny – to który?
Prawda jest materialna? Jest materią? Nigdy nią nie jest?
Co przynosi mi sztuka? Dlaczego jest tak pogmatwana, nieoczywista, wielostronna?
Ręka malarza lekko się cofa, jakby osłabiona jakimś niewidzialnym gestem.
– Już, już zostaw. Tak jest dobrze. Zobaczy to, kto zobaczy. Inny – przejdzie mimo. I tak jest dobrze.
Malarz wierzy, że kamień przez niego namalowany – ożyje? Woda – choć plamą farby jest tylko – popłynie. Powietrze się wiatrem poruszy?
O! I zaczyna się ten spektakl. Widzisz, słyszysz, czujesz te podmuchy słów i ocen?
Stało się.
I nie jest to już jazda próbna…
Coś z Beethovena
Czytam mail: „film Pianoforte obejrzałam z przyjemnością… Tak się zastanawiam od jakiegoś czasu – może by Pan coś polecił z Beethovena na fortepian?”
Pani B. – jeśli Beethoven, na fortepian, to koniecznie – bardzo proszę – Bach i jego sześć suit na wiolonczelę.
Uwielbiamy usprawiedliwiać się stwierdzeniem: wszystkim rządzi przypadek. Niektórzy dodają (ja): bałagan. Ale trudno na pustym baku podjechać na stację benzynową, by auto zatankować do pełna, na daleką podróż.
Pierwszą książkę o Rembrandcie przetłumaczyłem z rosyjskiego, pisząc tekst w kołonotatniku z makulatury. Książki kupić nie mogłem, bo była za droga. Ale zaprzyjaźniony z Ojcem księgarz pozwalał niekiedy wziąć, na jedną noc, książkę, którą w stanie nienaruszonym trzeba było oddać w dniu następnym. Zawsze po dwudziestym piątym dniu miesiąca. Ojciec starał się tak organizować swoją pracę, aby te parę dni mieć dla siebie.
I w tej książce było zdanie, które do dziś mnie niepokoi.
Ja wtedy je sobie tak przetłumaczyłem – oślepiał cieniem.
Co jakiś czas wraca do mnie ta fraza. Nie mam oryginału tamtej książki, nie pamiętam jej tytułu ani autora. Zapamiętałem zapach książki drukowanej na papierze o podłej jakości, farbą pozostawiającą równie silną woń. Ta woń… Gdy się pojawiała – z trzaskiem i rumorem, w niebotycznej skale otwierał przede mną sezam do wszystkich książkowych zaświatów…
Dlaczego użyłem tego słowa?
Zaświaty…
Samo się przed szereg wysunęło. Przypadkiem?
(ping) Alan Delon nie żyje… Miał 88 at. Legenda francuskiego kina… 18 sierpnia 2024, 08:21, niedziela, siąpi deszcz, wszystko inne wokół – nie żyje.
Coś normalnego
A, miałem zamknąć okno.
Obiecałem napisać coś normalnego.
Dobrze, że śmieci już nie muszę wynosić.
I nie pojadę tam, gdzie jeszcze nie byliśmy.
Właśnie, jeszcze tylko wyślę ten tekst, zanim go wrzucę na serwer.
Przecinki…
One porządkują komponenty tworzące treść i sens życia.
Wszystkie, a szczególnie ten, który jest… czerwoną kreską.
————–
p.s. Idę na spacer.
Mam nadzieję spotkać Nikogo.
Swoją drogą, ciekawe… gdyby Wagner został… malarzem…
(Fotografie: Jahrhundertschritt, Krok Stulecia autorstwa Wolfganga Mattheuera (1984). Tutaj – powiększona kopia.)
Najnowsze komentarze
Kategorie
- Amazonka
- Bractwo Orłów
- Choralistyka
- Dziedzictwo
- Facecjonista
- Gospodarka morska
- Jan hrabia Zgred
- Kameralistyka
- Klasyka
- Kontrapunkt 2024
- Literatura
- Malarstwo
- Morze
- Muzea
- Muzyka
- Nauka
- news
- Organowa
- Podróże
- Poezja
- Polityka morska
- Prasa
- Radio
- Rolnik z Marsa
- Rzezba
- Solisci
- Stettin/Szczecin
- Szczecin
- Szczecin – stolica Marsa
- Sztuka
- Teatr
- Telewizja
- Twórcy
- W podróży bez końca
- Żeglarstwo
- Życie
Szukaj
Popularne posty
Initium – Michał Bajsarowicz, uwięziony wolnością
- 14/11/2024
- 3 min read
Panie Abrahamson, Pańska synagoga płonie
- 09/11/2024
- 1 min read
Prado – malarska „łąka”
- 05/11/2024
- 19 min read