Każda epoka i każde pokolenie mają swoich Kolumbów.
Kiedy ja miałem lat 10-12 lat – wędrowałem z bohaterami moich lektur przez prerię, odkrywałem Biegun Północny, zanurzałem się pod wodę z kapitanem Nemo i balonem przemierzałem świat w osiemdziesiąt dni.
Mój syn już tylko dwie książki przejął z ojcowej biblioteki. Winnetou, O czym szumią wierzby oraz… a tak, Egipcjanin Sinuhe.
Mój wnuk – żyje zatopiony bez reszty w świecie wirtualnych bohaterów epoki cyfrowej.
Trzy pokolenia.
Myśli syna i wnuka (wszystkich naszych synów i wnuków) – skierowane są w przyszłość. Oni nie zbierają zdjęć, kopert i listów, takich jak te, które ja pisałem do przyjaciół. Bo listów takich już się dziś nie pisze! Nowe zabawki wypierają bez litości jeszcze do wczoraj ukochane klocki czy tajemnicze pojazdy.
Oni biegną, biegną co tchu do przodu!
Myślę sobie, że… nawet nie zauważą, kiedy odejdę.
Synowie już dawno zapomnieli, że jeździliśmy kiedyś nad morze, skakaliśmy przez fale. Nie pamiętają już o swoim pradziadku, gdzieś zgubili zdjęcia z babciami, ciotkami, kuzynami.
Wolne elektrony, a raczej całe, samowystarczalne atomy.
Mój Ojciec (cóż za przedziwna historia), zadbał o moją pamięć.
Gromadził szkolne zeszyty, widokówki, legitymacje i świadectwa. Układał je w pudełkach, te obwiązywał sznurkiem, segregował.
I kiedy dziś ze ściśniętym gardłem otwieram te sezamy pamięci, to w tych maleńkich karteczkach, świstkach, legitymacjach, zaświadczeniach, fotografiach – budzi się w głębi duszy jakiś niewypowiedziany żal, że tyle pięknych chwil się w moim życiu przydarzyło, ale ja o nich… zapomniałem.
Teraz, gdy otwieram te ojcowe kartoniki – wraca smak, zapach, kolor, żar rozgrzanego powietrza, zachwyty nad krajobrazami, wesołe i smutne epizody, imiona kolegów, trudne, ale bardzo ważne egzaminy, kursy, szkolenia… Mój Boże! Ile tego wszystkiego było! I gdyby nie te „magazyny pamięci” w pudełkach po czekoladkach czy bucikach i tosterze oraz bombkach na choinkę, gdyby nie te… okruchy – byłbym człowiekiem bez wspomnień?
Oczywiście, że nie, ale bez tych najwcześniejszych, najpiękniejszych, beztroskich i radosnych, mimo, że żyło się wtedy o wiele trudniej i biedniej niż dziś.
Znam wiele osób, które na samą myśl, że miałyby zmienić miejsce zamieszkania, tracą pewność siebie i popadają w apatię.
– Jak to – wyjechać!? Przecież wszystko co przeżyłem związane jest z tym miejscem!
Kocham i z radością wracam do moich dawnych miejsc. Ale z większą jeszcze ciekawością zatrzymuję się w nowych. W ogóle mam nieodpartą wręcz konieczność podróżowania. Nie umiem usiedzieć kilku dni bez perspektywy weekendu za kierownicą. Podróż, przemieszczanie się, ogarnianie wzrokiem i emocjami widzianego świata jest jakże energotwórcze, a jednocześnie – uspokajające.
Rano piłem kawę tu, a drugą, po południu – w zupełnie innym miejscu. To jest zupełnie normalne!
Jestem pewny, że każdy człowiek ma w swojej osobowości pierwiastki czasu, przestrzeni i miejsca w różny sposób uszeregowane. Poddaje się tym imperatywom, bo podróż w czasie i przestrzeni jest koniecznością tkwiącą w nas, w stopniu właściwym dla naszego temperamentu i możliwości. I tylko jedna kwestia pozostaje problemem. Ruszamy przed siebie, by wrócić do punktu wyjścia, czy też ruszamy, by trafić w miejsce nowe, nieznane, nie oswojone jeszcze? Są więc tacy, którzy wymiar swojego świata muszą nieustannie powiększać, a inni – chętnie zaglądają w różne miejsca, by przekonać się, że jednak u siebie jest najlepiej.
Do pewnego momentu nie zauważamy pewnej subtelności. Tej mianowicie, że nasze wędrówki zapełniają naszą pamięć obrazami świata. Wizerunkami ludzi spotkanych, mijanych, wyprzedzanych oraz takich, którym schodzimy z drogi. Tę kwestię ująć można w inny także sposób – podróżujemy do ludzi. Szukamy nie tyle piękne widoki i niezwykłe zjawiska, choć innym mówimy, że to są nasze cele. My w gruncie rzeczy – szukamy ludzi. Konfrontujemy się z nimi, porównujemy. Chcemy wiedzieć, jakie miejsce pośród wszystkich nas zajmujemy my sami, tu i teraz.
I transfokacja ostatnia. Nic nie możemy powiedzieć o przyszłości.
Nawet prawdopodobne spekulacje traktujemy z dużą rezerwą. Za to historię traktujemy bardzo poważnie. Pochylamy się nad nią z rozrzewnieniem i złością, ale zawsze z przekonaniem, że uda nam się zrozumieć i ocenić poczynania innych. Tych, którzy budowali i burzyli, wyznaczali kierunki i urządzali piekło na ziemi – osądzamy lub bronimy. Bo przecież musimy samych siebie przypisać do lat minionych, opowiedzieć się po czyjejś ze stron. Jesteśmy osobnikami społecznymi, stadnymi.
Kim był mój dziadek, a kim był jego ojciec i ojciec jego ojca? A ja? Co sprawiło, że jestem tu, a nie gdzieś indziej? Co takiego kształtowało linię przestrzeni czasu i miejsca naszych przodków, że trafiliśmy w to miejsce, w którym właśnie teraz budujemy nasz nowy dom, podejmujemy pracę, sadzimy drzewo, bo przecież urodził nam się nasz syn!
Wszystkie te rozważanie ujawniają się we właściwym momencie życia. Jak woda, która w czasie suszy odsłania dno koryta rzeki, tak my próbujemy objąć nasz los. Nic jednak z tą wiedzą zrobić już nie możemy. Owszem, możemy przeprosić, oddać przedmiot, przyznać komuś rację. Ale w pewnym momencie życia, tym ostatnim, portu docelowego naszej mniej lub bardziej świadomej wędrówki zmienić nie możemy. Co najwyżej, zastanawiamy się: dotarłem do tego punktu świadomie czy przez przypadek?
Nie odważę się na tanią publicystykę, na banały i komunały, na zachęcanie do czegokolwiek, do odważnych wyborów. Bo w pewnym momencie życia, zmienić już niewiele zdołamy.
Wybór – to jest magiczne słowo, które być może przemknęło przed oczyma mojego Czytelnika niezauważone – jest kluczem tego felietonu. Jego sensem.
Wybór, świadomy wybór miejsca i chwili na podejmowanie ważnych życiowych decyzji jest jak strojenie fortepianu. Struna musi się napiąć, naciągnąć argumentami i przekonaniem, że teraz, tu i dokładnie w wyznaczonym czasie – wyda z siebie piękny dźwięk. Tak więc każdy z nas winien dokonywać wyborów z pełnym i głębokim przekonaniem, że są one zgodne z naszą wizją i celem, jaki zamierzaliśmy osiągnąć.
***
Ręka sama wstrzymała myśl, która poszybowała w stronę utopii i naiwności. Uśmiecham się, kiwam, głową…
– Niech lecą, wrócą za chwilę albo nigdy. Takie ich prawo oraz natura. To przecież… marzenia. MY, choć słuchając poetę myślimy, że jesteśmy ptakom podobni – to jednak jesteśmy istotami przypisanymi do ściśle określonych miejsc.
p.s. chyba wrócę do starych lektur… Nautilus, Chłopcy z placu broni, Mały Książę, no, oczywiście, Lokomotywa, Abecadło, Rzepka…. Chociaż… z tymi ostatnimi tytułami warto może jeszcze chwilę zaczekać. Na prawnuki…
One reply on “Klucz – Türöffner – pismo integrujące polską i niemiecką społeczność Pomorza. Greifswald i Szczecin.”
[…] poświęconego integracji mieszkańców pogranicza, o czym szerzej informowałem tutaj oraz po to, aby obejrzeć zjawiskową (to pierwsze skojarzenie po zapoznaniu się z materiałami […]