Anty recenzja krotochwilna w nadzwyczaj poważnej sprawie.
Burzliwy to był dzień, taki rozkapryszony, niezgrany i wrzaskliwy.
- Idziesz?
- Nie, szukam…
- Czego znowu?
- Zapomniałem… Dobra, możemy iść…
- Ale dokąd? Przecież zaraz będzie padać…
Przypomniała mi się ta piosenka: siała baba mak… Też miewają Państwo takie poranki?
Rano rzeczywiście siąpiło i wiało. Ludzie szli leśną promenadą, równie jak pogoda – zachmurzeni.
Potem zza lasu wyjrzało słońce. Więc jednak nie zmokniemy! I kiedy już, już mieliśmy ruszać do Świnoujścia – lunęło kapuśniakiem tak gęstym, że ten oddech zapierał.
Za rogatkami Międzyzdrojów – Jaśnie Słońce puściło do nas oko…
- OK, zartowałem… – wysepleniło, najwyraźniej po zabiegu stomatologicznym, bo na dolnej trójce naszego słońca wyraźnie widziałem jakieś zmiany.
W Świnoujściu pustawo. Zieleń miejskiego parku grzmiała cieniami tak gęstymi jak słowa, którymi iskrzył rowerzysta, bo najwyraźniej zgubił klucz od łańcucha i nie mógł uwolnić pojazdu, przykutego do słupa. Nawet to samotne, uschnięte od korzenia po sam czubek drzewo w sercu parku zrezygnowało z próby krycia swych intymności za gęstwiną powyginanych fantazyjnie gałęzi. Typowa nadmorska pogoda. Jest tak, a jak będzie – kto to może wiedzieć?
Taki towarzyszył nam nastrój.
W amfiteatrze – na pół godziny przed koncertem – pustki. Każde miejsce można sobie było wybrać.
Na ekranie – poznałem kadry z filmu „Dziesięciu wspaniałych” Leszka Szopy, przypominającego dziesięciu bohaterów ostatnich edycji Festiwalu Sacrum Non Profanum.
Dopiero taka synteza, wręcz ponad miarę nasycona faktami, dała w panoramicznym układzie obraz wyjątkowości tego muzycznego przedsięwzięcia.
Najbardziej nawet wybredny krytyk polskiego świata muzyki nie znalazłby argumentu na odmowę przyznania temu właśnie festiwalowi palmy merytorycznego pierwszeństwa na mapie kraju.
Tak. Od dwudziestu lat mamy tutaj, u nas – imprezę o wymiarze reprezentatywnym dla polskiego dorobku muzycznego.
Film nie dość, że wart obejrzenia, to jego scenariusz mógłby stać się konspektem nowego rozdziału, a może nawet podręcznika do przedmiotu „Wychowani w muzyce”. Nie, nie pomyliłem się, tak właśnie modyfikując dotychczas powszechnie i beznamiętnie formułowaną nazwę zapomnianego już przedmiotu.
Wychowani w muzyce….
Oswajajmy się z tym… komplementem.
To inne oblicze hasła, które Mikołajowi Szczęsnemu, Markowi Jasińskiemu i do dziś, także w imieniu tych obu twórców – Bohdanowi Boguszewskiemu towarzyszyło przez ponad dekadę, gdy Maestro przygotowywał kolejne edycje festiwalu – przez muzykę do świata wartości.
Muzycy i akustycy krzątają się na scenie ustawiając statywy, sprawdzając mikrofony. Publiczność wlewa się zaciekawionym strumieniem na widownię. Turyści, wczasowicze? Tak. Widzę grupę niemiecką, sporo osób rozmawiających po angielsku. Są Ukraińcy i Czesi. Dochodzi 19.00.
Jest pan Żmurkiewicz, wieloletni prezydent miasta, chwilę po nim – pojawiła się Joanna Agatowska, obecna pani prezydent. Siadają na widowni, wśród widzów… Naiwnie rozglądam się… XX edycja Festiwalu. Dwudziesta! A tu – nikogo z gratulacjami?! W głowie słyszę dwadzieścia uderzeń zegara, a każde symbolizuje niewyobrażalny zakres prac, by festiwal rokrocznie na nowo organizować. Tę frustrację pewnie widać na mojej twarzy… Z kwaśną miną przygląda mi się jeden z dwóch bliźniaków, obaj w słomkowych kapeluszach na główkach. Ich mama po chwili sprowadza chłopców do pierwszego rzędu. No, ale chyba nie z powodu grymasu na mojej twarzy.
Nie będzie więc nikogo z trybunów, którzy tak płynnie i całkowicie bez pokrycia dowodzą, iż sztuka jest „dla nas” bardzo ważna, a oni są jej zapalonymi orędownikami?
Guzik prawda, panowie! Już nie z nami te numery!
Od lat sprawdzam was i od lat potwierdzam – macie w ręku, to znaczy na języku same blotki, puste słowa, frazesy. Wistujecie niby atu, a w konsekwencji macie (wiadomo skąd) – puste karty. Guzik was ta sztuka obchodzi! To, że sypniecie nie swoim groszem ma świadczyć o trosce państwa o rozwój, o umożliwienie, a w wielu wypadkach absolutnie pierwszy, żywy kontakt ludzi z muzyką wykonywaną w składzie symfonicznym?
OK, dobrze. Łapię lewą dłonią prawą rękę szykującą się do ciosu. Przyjechałem na koncert. Nie po to, by publicystycznie batożyć naszych politycznych wybrańców. Powie ktoś – nie było wyboru. Osobowości mierne, głosowaliśmy na formację, bo tym razem bój szedł o ideały.
OK, sza! – powtarzam sobie – dość! Koncert się zaczyna.
Zaczyna? A powinien trwać non stop! Odzywam się w głowie sam do siebie. A przynajmniej – co tydzień. W każdy weekend!
Ilu nas jest w. Szczecinie? Ilu przypada na jeden włos ze smyczka wiolinistki?
Siedząca przede mną pani obejrzała się spoglądając mi karcąco głęboko w oczy.
- To było słychać? – przeraziłem się? Przecież ja tylko tak, w myślach, po cichu… Już koniec. Słucham muzyki!
Ha! Nie zauważyłem, jak skończył się pierwszy utwór. Ze zbuntowanego nastroju wybiły mnie oklaski. O! Jakie soczyste. Phi! Na kredyt. Ktoś zaklaskał, inny się dołączył… Ludzie ufają innym i klaszczą z dobroci serca. Zobaczymy, co będzie w połowie koncernu.
Patrzę na tych z lewej i za mną, na tych z prawej i w pierwszych rzędach. Wiele osób przyszło z poduszkami, inni zabrali pledy. Prawie każdy ma kurtkę. Jakby… zawodowcy? Wiedzą, jak na takie wydarzenie się wyekwipować? A słońce? Ha! Wybrało sobie najlepsze miejsce i z góry, spod sklepienia dachu nad amfiteatrem patrzy na dyrygenta, który choć nie w smokingu, ale z batutą, niczym traktorzysta przed swoim legendarnym zetorem, zamiast solidną korbą, cienkim patyczkiem próbuje uruchomić mechanizm świata muzyki. By nadać mu pęd, by go rozkręcić.
Dlaczego – mówię – patyczek?
- A cy ten pan ksycy tym patyckiem?
Pełna loków, być może siedmioletnia dama zapytała mamę widząc, jak maestro szerokim gestem poprosił muzyków, by ci właśnie wstali po odegraniu kolejnej kompozycji.
O wciórności! Znowu nie zauważyłem, co grali?
Opieram rękę na parasolce i skupiam się na muzyce. Trzecia kompozycja. A nad muzykami, na wielkim ekranie operator kamery pokazuje szeroką panoramę składu filharmoników. Od harfy po kontrabasy. Z tyłu, jakby w rytualnym transie widzę kotlarza, potem następnego, o i jeszcze jeden? Znaczy – będzie się działo! Ten koncert to nie będzie zwykły Mozart na podwieczorek. Szykuje się burza, i to z piorunami!
I w tej właśnie chwili rozpoznałem temat z filmu „Szczęki”.
Kompozycja, jak w swoim czasie film, zupełnie wybuchowa! Jakie emocje!
Może to było w kinie Colosseum, a może w Bałtyku? Z pamięci wyłania się obraz paszczy rekina, a ten sunie w stronę grupy pływającej młodzieży.
Nie ma horroru nad ten horror!
I wtedy uświadamiam sobie… Gdyby nie ta muzyka…
Gdyby nie te dźwięki – film z jego spektakularnymi ujęciami filmowymi mógłby zamienić się w tandetny, chaotycznie posklejany ciąg obrazów! Widownia pewnie zaczęłaby się śmiać! E! Lipa, papierowy rekin, udawane zdjęcia i sytuacje. Gdyby rekin był prawdziwy, film zakończyłby się na konsumpcji operatora, który bestii tak bezceremonialnie w buzie, to znaczy – w paszczę zaglądał. To TA MUZYKA stworzyła de facto ten film! Ona uczyniła zeń obraz, który może śnić się do końca życia i budzić nas w środku nocy. To muzyka jest bohaterem filmu, a paszcza rekina jedynie sugestią, taką podpowiedzią, jedną z możliwych wariacji – do interpretacji utworu. Bo słuchanie muzyki, to odczytywanie obrazu w niej zaklętego. Ta sama muzyka mogłaby ilustrować emocje pokazujące rozpędzony pociąg, który wjeżdża do tunelu lub pędzący na zderzenie z innym, nadjeżdżającym z naprzeciwka składem z tysiąca ton stali.
Taki koncert ukazuje wszechstronność muzyki. Jej znaczenie dla choćby tylko kinematografii. To muzyka robi z filmu obraz przerażający lub wzruszający. Często – arcydzieło!
Ludziska gęby pootwierały. Wpatrzeni w orkiestrę – wpadali w trans obserwując szczególnie lewego bębnistę, który zwracał uwagę tanecznym, prestidigitatorskim stylem walenia w kotły. Ich dźwięk niósł się po szczyt dachu nad amfiteatrem – na niebo, z którego same się zwiały wszystkie, tak groźne rano chmury!
Dyrygent nie miał powodu do litości wobec widzów. „Patyczkiem” kręcił w kotle pełnym emocji niczym Baba Jaga w głowach naszych politycznych prominentów. On miał przewagę nad konkurentką, bo miał czym i w czym mieszać. Ona już tylko markuje, że pracuje.
Hm…
Dyrygent…
Stoi tyłem do widowni. Wywija batutą (moja młodziutka sąsiadka już poznała to słowo) … Ludzie widzą, że kilkudziesięciu muzyków słucha i reaguje na najmniejszy ruch jego ręki… On im coś mówi? Może grozi? Albo obiecuje? Bo jak to możliwe, żeby tylu dorosłych ludzi tak bezkrytycznie i w tempie wykonywało polecenia jednego człowieka? My, na widowni, nie widzimy wyrazów jego twarzy, a ciekawią one nas bardzo. Może zęby szczerzy albo zeza robi? Nie, on w tej po szczękowej chwili teraz każe orkiestrze grać „My way”, a solista, który pojawił się na scenie – bynajmniej, nie cienkim głosem, wobec tego spojrzenia spoza okularów dyrygenta – zaśpiewał.
I to się nazywa perwersją dyrygenta. Wie, jak przemówić do kobiet. Każe twardzielowi, aby ten zerkając na ekran tabletu – opowiedział śpiewnie o swoim losie. A kobieta, choćby nie wiem jak nieczuła, widząc takiego u jej stóp życiowego grzesznika, przytuli go, daruje, może nawet na kolana posadzi i pobuja?
Gdybym miał miernik emocji wśród publiczności, ten powinien w tym momencie koncertu znaleźć się w polu z opisem: MAX.
Nie wiem, jak dobry Stwórca kleił ten nasz świat… Gdyby był na tym koncercie, mógłby się od Maestro wiele nauczyć. Bo oto po niskim głosie, pojawił się wysoki, w światowej już sławie primadonny skumulowany. Głos – laser. Głos o sile, intensywności i… urodzie niespotykanej nawet w nadmorskiej przyrodzie. Wiem, co mówię. Głosów słyszałem wiele. Lecz ten? W tak specyficznej i dla tego głosu specjalnie napisanej kompozycji – z powodzeniem sięgnąłby dalej niż najsilniejsza latarnia morska w noc pełną gęstej mgły. Towarzyszył mu śpiew skrzypiec brata naszej śpiewaczki. Takie mamy rodziny, tutaj, U NAS!
Orkiestra, głosy, rytm, temperatura wrażeń zostały nagle okrążone desantem połączonych polskich i niemieckich chórzystów. No i teraz mieliśmy drugi początek wydarzenia. Wszystko, co muzyka w pełnym wydaniu symfonicznym jest w stanie ludziom ofiarować. Cudowną homogenizację dźwięków naturalnych, żywych, nigdzie indziej jak tylko na koncercie „live” występujących. A na końcu – wielki hymn Unii Europejskiej! Łzy spadały na splecione dłonie.
Proszę Państwa – tak było! Widziałem!
Koncert był oczywiście nagłośniony, o dziwo, z zachowaniem w bardzo poprawnym stopniu panoramą dźwiękową orkiestry. Zrazu zbyt głośno, potem o utemperowanej dynamice – dawał namiastkę przeżycia – jestem pewny – dla wielu słuchaczy – wyjątkowego. Ludzie słyszeli dokładnie, choć muzyków równocześnie grało wielu, że każdy z nich… grał osobno. Dźwięki ich instrumentów dawało się wyróżnić spośród innych. Aha, to na tym polega ta… symfonika? Czyli… to nie jest taka… kocia muzyka, jak dotychczas myśleliśmy, unikając wszystkiego co nazywano muzyką poważną? I nie idzie o to, że machają tymi smyczkami na tyle nieudolnie, że cienkiej struny przepiłować nie potrafią?
Stereotypy, najzwyklejszy brak obycia, pełne niezrozumienie… Oto nasz, portret muzyczny, własny.
Dla zobrazowania powyższej tezy uciekam w sformułowaniach do strzępów uwag i opinii, jakie słyszałem wychodząc z amfiteatru, jednak – jak na pierwszy kontakt z taką muzyką, trochę za długi.
- Nie, no fajnie grali. Podobało mi się…
XXX
Nie miałem zamiaru pisać recenzji tego koncertu. Nie mam w sobie dość bezczelności by udawać, że wiem, iż Williams, Rota czy Morricone albo Kilar lub Dębski to wielcy artyści. Chciałem naprawdę spojrzeć na ten koncern jako zjawisko kulturowe, wydarzenie drenujące wrażliwość słuchaczy, po raz trzeci chyba podkreślę – którzy wcześniej z taką konfrontacją się nie zmierzyli.
Poza absolutnym profesjonalizmem – w Festiwalu Sacrum Non Profanum, w DWUDZIESTU edycjach cyklu cenić należy przede wszystkim tę jedyną, sakralną możliwość prezentowania na żywo dzieł profanom, dziki czemu sacrum nie tracąc nic ze swej świętości staje się chlebem dla profanów, w ten sposób dotykających świętości.
Swobodna, pełna wdzięku konferansjerka, drobniutkie a la wiener philharminiker w noworocznych koncertach akcenty, choćby wyrażane w kostiumie jednego z muzyków, anegdoty czy wreszcie spektakularna odmiana prowadzącej koncert w wirtuoza gry na skrzypcach musiało zachwycić, porwać publiczność. Inny wariant nie wchodzi w rachubę.
Oklasków na stojąco, okrzyków i komentarzy z widowni było co niemiara.
Nigdy nie byłem na koncercie muzyki bardzo, ale to bardzo popularnej. Byłem na wielu koncertach rockowych i jazzowych, ale w świnoujskim amfiteatrze bez wątpienia miało miejsce zjawisko, które nazwać mógłbym podobnie jak swoje odkrycie powitał Archimedes zanurzony w wannie – Muzyka zstąpiła na Ziemię.
WYKONAWCÓW I KOPOZYCJE – WYMIENIĘ NA KOŃCU.
Proszę darować, że powiem jedynie to, że byli Państwo znakomici!
XXX
Teraz chcę się wytłumaczyć, po co właściwie zabieram głos w tej sprawie.
Otóż krótka anegdota…
Jest rok 1989, może 1990.
Główna księgowa Ośrodka RiTV w Szczecinie przekonuje mnie, że nie mogę uruchomić programu miejskiego dla Szczecina, godzinnego czy całodobowego – bo nie mamy na ten cel pieniędzy.
Wspaniała, cudowna Pani Władzia, z neogotyckim stylem pisma wypełniającym, jakby hieroglifami, ręczne tworzone przez Nią tabele i sprawozdania, pokazywała cienkopisem na prawy dolny róg.
- Panie dyrektorze, o, tutaj, widzi pan? Jest zero! Tyle mamy w kasie.
- Ale pani Władziu… Studio nie jest zerem. Kamery nie są zerem. Operatorzy i technicy tym bardziej. Warszawa każe nam zredukować załogę o około 170 osób. Wielu z nich to moi koledzy ze szkół, to starsi koledzy, od których uczyłem się fachu. A u pani oni są zerem? My będziemy pracowali za darmo. Tak zaczniemy. I zarobimy.
Ówczesny prezes telewizji, red. Marek Markiewicz wysłuchał mojej prośby o zgodę na uruchomienie Kanału 7.
- Jeśli Karol (Jakubowicz – autorytet w sprawach mediów publicznych w latach 80. i 90. XX wieku) nie znajdzie w pana projekcie jakiejś miny – zgoda. Ale ani grosza ze środków z opłat abonamentowych.
Kanał miał się spłacić w ciągu trzech kwartałów. Spłacił się w trzy miesiące. Rzeczywiście, zaczęliśmy za darmo, potem, przez lata byliśmy ośrodkiem o nieustannie rosnącym potencjale ekonomicznym i technicznym. I jako pierwsi w Polsce, w Szczecinie, mieliśmy swój własny program miejski! 32 lata temu!
Nie jestem zwolennikiem, by ktokolwiek pracował za darmo. Wręcz odwrotnie. Ludzie za swoją wiedzę, umiejętności doskonalone latami pracy muszą być należycie wynagradzani. A z drugiej strony całkowicie odrzucam niemądre hasła, że teatr czy filharmonia nie jest firmą. Jest i aby taką wszystkie tego typu instytucje pozostały!
Potrzebny im jest TYLKO lider, człowiek z wizją, konsekwentny realizator POLITYKI KULTURALNEJ MIASTA I REGIONU! Ta polityka w naszym regionie NIE ISTNIEJE! Nawet jeśli ktoś coś napisał pod takim właśnie tytułem to treść ta nie realizuje się w życiu. A POLITYKA KULTURALNA to jest czynnik pierwszy i niezbędny do rozumnego i gospodarnego korzystania z nieograniczonych zasobów potencjału kulturalnego mieszkańców.
Potrzebny jest krzemień. Jak ten dom kultury w Podjuchach, gdzie przedwczoraj odbywała się otwarta próba przed wczorajszym w Świnoujściu i dzisiejszym w Szczecinie koncertem Festiwalu Sacrum Non Profanum. Krzemień symboliczny, który pozwoli wykrzesać iskrę pokory wobec nieodkrytych talentów naszych artystów z jednej strony, a z drugiej – poczucie wręcz obowiązku władz miasta i regionu, by kulturalne dobro jakim to miasto i ten region został obdarowany – pomnażać! Dobro w parcy i talentach artystów.
Czy to takie trudne do zrozumienia?
Kana 7 uruchamialiśmy za darmo. Profesjonalnie. Bo byliśmy zawodowcami, tak jak nasi artyści są profesjonalistami. Trzeba stworzyć im wszystkie warunki, by mogli grać, tworzyć. A słuchacze przyjdą, media koncerty rozpropagują, ludzie kupią taniutkie, potem tanie, droższe i wreszcie we właściwej cenie – bilety. I w tabeli pani Władzi zniknie ZERO!
W Szczecinie mamy setki muzyków, wielu dyrygentów, sporo sal koncertowych. Publiczność – co potwierdzam własnym doświadczeniem – gromadnie odwiedza wszystkie miejsca, gdzie pojawi się artysta. W ubiegłym tygodniu Daniel Olbrychski zachwycił swoim profesjonalizmem pełną salę w dawnym Domu Kolejarza.
Więc niech gra Muzyka. W amfiteatrze i filharmonii. Na skwerach i podzamczu. Academia lub Lwowiacy – niech zagrają podczas zlotu żaglowców. Te, jestem przekonany, będą dobrą scenografią dla nowej idei szczecińskiej:
FESTIWALU MUZYKI POMORSKIEJ
albo
HANZEATYCKIEGO FESTIWALU MUZYCZNEGO.
Komu, ile, jakich pomysłów trzeba?
Puste urzędnicze korytarze urzędów miejskich, wojewódzkich czy marszałkowskich – trzeba ponudzić do myślenia, do działania. W najlepiej pojętym interesie naszego rozwoju kulturowego, cywilizacyjnego. W przeciwnym razie trzeba będzie organizować parki z gałęziami dla małpich wymyków. I mistrzostwa w tej dziedzinie urządzać codziennie.
Tak ma ewoluować życie kulturalne miasta i regionu?
A jaką dziś prasę ma Festiwal Sacrum Non Profanum? Kompromitacja szczecińskich mediów nigdy nie była tak duża.
Festiwal Sacrum Non Profanum powinien przejść w tej chwili na pełne utrzymanie oraz wsparcie organizacyjne władz miasta i regionu, których liderzy – z waszym papierowym, Szanowni Panowie napuszeniem – piórem ich skrybów bałwochwalców, kazali przez lata siebie drukować na festiwalowych programach, niby to sławiąc rolę i znaczenie festiwalu i podkreślając jego znaczenie dla regionu. A w rzeczywistości? No, podsumujmy się. Czyż nie przez sądy trzeba było pewnego razu egzekwować wasze zobowiązania wobec chuligaństwa jednego z waszych podwładnych?
Gracie z partytury… bez nut, Panowie. Pustych słów, szczególnie waszych, w muzykę się nie zamieni!
Dziś niedziela. Jutro, w poniedziałek, w Filharmonii – koncert finałowy Festiwalu.
Czy Panowie pofatygują się na ten koncert? Przyniesiecie w teczkach medale, subwencje, dyplomy lub przynajmniej taki jeden mały drobiazg, zwykłe: dziękuję, w imieniu nas, szczecińskich melomanów dla organizatorów Festiwalu? Ilu ich jest? Policzycie na palcach połowy jednej ręki! A co, nie wiedzieliście?
Czy nadacie festiwalowi na kolejne dwadzieścia lat status imprezy priorytetowej? Nie? Zadowolicie się kolejnym listkiem figowym, finansowym datkiem z kasy unijnej lub transgranicznego funduszu? Tak jak finansując chóralne śpiewanie na świeżym powietrzu, bo przecież śpiewać warto i nawet trzeba, szczególnie jeśli to śpiewanie nasz kolega organizuje?
Sacrum Non Profanum to przemyślana, z tradycjami formuła. To format pełen prestiżu, na skalę krajową i międzynarodową.
TO WIELKA MARKA SZCZECINA
Czyli: znak nas wszystkich, społeczności reprezentowanej co prawda przez ludzi – jeśli w znikomym stopniu ukształtowanych przez muzykę, to – chciałoby się powiedzieć – przynajmniej powolnych wobec opinii specjalistów, że dzięki festiwalowi nikt w mieście nie będzie mógł powiedzieć, że nie miał okazji do spotkań z najbardziej wyrafinowaną formą artystycznej emocji.
Miło byłoby Panów spotkać jutro w Filharmonii.
Będę się bardzo rozglądał, a co zobaczę – opiszę.