List szósty
Złe kusi. Mocno. To Pan nie wie?
Nie wolno się oglądać. Ale o tym to już dobrze Pan wie, czym zawsze kończą się powroty. Jakimi by one nie były, jak bardzo zostałyby obwarowane przysięgami i nadziejami – pozostaną już tylko sklejonym, pięknym dzbanem, w którym kwiaty nie ustoją dłużej niż do zachodu słońca.
Nie lubię zachodów. Ale – przyznaję – w nie mniejszym stopniu jak wschody – są wielkim widowiskiem.
Gdybym pisała pamiętnik… Może zanotowałabym taki akapit:
Byłam już bardzo zmęczona i doskwierało mi pragnienie. Spiesznie mi było dotrzeć do miejsca, w którym planowałam rozbić namiot. Powinnam jeszcze kupić wodę. Gwałtownie zahamowałam. Wtedy, w rowerowym lusterku zauważyłam zachodzące słońce. Odwróciłam głowę. Ciężko oddychając wpatrywałam się z niedowierzaniem w jego ogień. Przecież podobne sceny widziałam i przeżywałam już wiele razy, a mimo to… zapłonęłam razem z nim. Oczarowanie? Pan nie jest kobietą, nie wie, co słowo to znaczy… Niebo, jak słodki owoc, dojrzewało w moich oczach. Zmieniało barwy, przyciągało, hipnotyzowało, a ja zamiast kontynuować podróż do wyznaczonego celu, stałam w miejscu.
– Patrz – mówiło, – bo już wyglądam inaczej.
Umie pan nazywać kolory? Powie pan – oprószone pudrowym różem, poprzez odcienie pomarańczy – eksplodowało parzącą czerwienią.
Piekielną – powiedziałabym.
Na szczęście wiatr zaciągnął kurtyny zmroku. I wtedy poczułam, że wszystko ginie, a ja zaczynam… spadać. W uszach huragan, we włosach świst, a w myślach – pustka. Nie mogłam złapać tchu, wiatr wypełnił mnie bez reszty. Dusiłam się. Tak bardzo już chciałam poczuć dno.
Ale dna…. nie ma!