Literatura? To ci dopiero jest heca.
W pewnych kręgach zastanawiano się nawet, czy nie powinno się zacząć dodawać „c” przed „h”, by literatury nie zakwalifikować do hecy, tej miłej sfery życia, która ma niemal wyłącznie zabawne zabarwienie.
Wieloznaczność tego słowa jest bogata.
Myśliwi i łowczy kazali urządzać sobie hece czyli wystawiać zwierzę do strzału.
Na szczęście w niemal nienaruszonej postaci, przetrwało do dziś, tego słowa z cyrkiem spowinowacenie. Bo heca to woltyżerka, skoki, łamańce, to wesołe (i żałosne nierzadko) widowisko.
Co literatura ma wspólnego z hecą?
Jest jej kwintesencją.
Matka wykładała zakupy na kuchenny stół. Ojciec unosił lekko głowę, by na „trofiejności” spojrzeć poprzez soczewki ułatwiające czytanie z bliska, wmontowane w duże szkła. Te do patrzenia w dal.
- A co to za gazeta? – wolno zaczynał rozwijać zawiniątko, pełne białego sera.
W zmiętą gazetę zawijano wtedy różne produkty. Masło solone odkrawane z wielkiej bryły, śledzie z beczki, rzadziej kiszoną kapustę. Po tę szło się z kanką lub słoikiem.
Gazetę „opakunkową” czytało się od deski do deski. Bo ta zazwyczaj była „nie nasza”. Trafiały się niekiedy prawdziwe rarytasy.
Po 1957 roku wydawano w Polsce tyle książek, ile nie ukazało się w całej tysiącletniej bez mała historii kraju. Nie wiem, dlaczego, pewnie z oszczędności lub w celu utrzymania stachanowskich standardów wydajności produkcji, do księgarń trafiało mnóstwo „nierozciętych” książek. Aby przewracać kartki trzeba było wcześniej porozcinać duże arkusze wydawnicze, złożone w blok książki.
To była chwila…
Matka kładła na stół kilka jakimś cudem zdobytych tomów Kraszewskiego, ojciec schodził na ogród, gdzie przy schodach piwniczych stał stary, wielki gliniany garniec. Na jego rancie… ostrzył nóż. Tym ostrzem – rozcinał książkę.
- Uważaj! Żebyś mi tylko której kartki nie „zaciął”, bo…!
Zaciąć książkę…
Książka musiała być nieskazitelna geometrycznie. Nigdy się jej nie rozkładało, aby blok nie pękł, ten grzbiet książki, szyty albo klejony. Nie „rozciągano” stron płaską dłonią.
- A ręce umyłeś, że po książkę sięgasz? No, co tak szorujesz po tej stronicy? Uważaj, bo mi litery zamażesz! I nie będę wiedziała, co na tych stronach było napisane…
Książka „geometrycznie” musiała pasować do odpowiedniej półki w etażerce. Etażerka stała w słonecznej części pokoju. Na widocznym miejscu. Żeby można było na nią zawsze popatrzeć, cieszyć się jej obfitością.
- A „Chatę za wsią” pani czytała”?
Sąsiadka uciekała wzrokiem, no bo… nie czytała. Nie znała losów cyganki Azy, bo chyba tak jej było na imię? - Właśnie idę do biblioteki, tej na ulicy Krzy…
- Tam nie mają. Niech pani idzie do tej na Róż… Ta tęga bibliotekarka, ona może pani odłoży egzemplarz, jak który wróci z czytania.
Biblioteka.
Bo domowych książek nikomu się nie wypożyczało.
- Grzebienia i książki się nie pożycza! A skąd mam wiedzieć, czy mi placka ziemniaczanego między strony nie włożą?
- To ją obłóż papierem…
- Nie po to wydają książki w ładnych okładkach, żeby je jakim szarym papierem zasłaniać.
„Obkładanie” książek.
Przed rozpoczęciem roku szkolnego, nowe podręczniki i zeszyty, obowiązkowo trzeba było „obłożyć”. Kupowało się (kogo było stać) specjalne arkusze papieru do obkładania. Ale jakiego papieru! Zdarzało się, że w sklepiku mieli dwa a raz to, sam widziałem, nawet trzy różne rodzaje papieru do obkładania.
Obłożony zeszyt lub książkę zaopatrywało się w naklejkę z tytułem. Bywało, na grzbiecie, na wąskim skrawku papieru wpisywano też tytuł. Pod spodem – numer książki w domowym katalogu. Ten numer – wcześniej był wnoszony do wspomnianego katalogu.
Pisma mojej Matki nie sposób nie rozpoznać. Tę kartkę, kilka dni temu znalazłem w moim zeszycie z notatkami z pierwszego roku studiów. Najwidoczniej Matka znalazła w zeszycie na tyle dużo niezapisanych stron, że mogła zamienić je w nowy, zmodyfikowany, może ułożony tytułowo albo według autorów – katalog Jej książek…
I tak dalej, i tak dalej…
Lecz co papier do zawijania karpia czy ogórków małosolnych albo ten gazetowy, mają wspólnego z literaturą?
Dla pokolenia ludzi „powojennych”, tych bez szkoły lub z przerwaną edukacją, słowo drukowane miało magiczne znacznie. Metafizyczne.
Kawałków chleba i zadrukowanego papieru nie wyrzucało się do kubełka ze śmieciami. Choćby to zadrukowanie dotyczyło zupełnie niczego – taki papier był niemalże konsekrowany.
- Ktoś, to coś, tam zapisał. A to znaczy, że to coś musiało dla niego być ważne. Bzdur się nie zapisuje. Wiec wyrzucając zadrukowany papier wyrzucasz czyjąś pracę. A ta zawsze okupiona jest wysiłkiem, wiedzą, przekonaniem o ważności utrwalonej notatki. To tak, jakbyś tego kogoś kto zapisywał te kartki chciał także wyrzucić.
Mitologia? Zabobony?
Może…
To właśnie z tego powodu, ważności zadrukowanego papieru, w domu było zawsze mnóstwo „oprawionych” czasopism, wycinków „na później” albo „na spokojnie”. Z niektórych pism wycinane były reprodukcje malarstwa. Te wycinki introligator w klasyczny sposób bindował w ozdobne, wielkie tomiska.
I tak dalej, i dalej.
Ciągle dalej od odpowiedzi na pytanie: po co literatura?
A no właśnie – po to, by wokół niej kręciło się życie. Jak kołacz – z historii ulany. Nie można przecież wirować bez sensu i celu. Życie, aby się toczyć musi mieć oś. Tę tworzą nasze przeżycia, mocno doświadczone, ale także te wymyślone jedynie. Tę oś życia niektórzy nazywają literaturą. A którą opowieść z niej wyłowimy lub którą dopiszemy – ważne, aby samej literatury tłustymi paluchami nie poplamić. Najlepiej niech każdy swój fragment sam sobie dobrze w papier owinie, zrobi naklejkę, wpisze tytuł, doda numer i wciągnie do domowego katalogu „Spis posiadanych książek”. Potem każdą z książek niech umieści na półce etażerki, żeby – jak przyjdzie sąsiadka – z podziwem i zazdrością na to nasze życie patrzyła.
- I pani to wszystko przeczytała?
- …