Notatki sekretne, nie do publikacji.
Że też się odważyłem…
Autokarem. O szóstej rano!
Ze świadomością, że nie będę mógł w dowolnym momencie wrzucić bieg wsteczny i odjechać w swobodnie obranym kierunku…
Decyzja ekstremalna. Ale… zgodziłem się.
Kropka.
Autokar przyjechał punktualnie.
Niedospanie zmagało się z szybko zjedzonym śniadaniem, z zapachem grzanki, jajka na miękko i kawałkiem jeszcze wielkanocnej babki piaskowej, wyrwanej niespodziewanie ze spoczynku w zamrażarce.
W plecaku woda, woda i… woda. Zamiast nieśmiertelnika na szyi – sucha bułka z pętkiem kiełbasy myśliwskiej, ułożona na dnie plecaka.
Dopiero po jakimś czasie się zorientowałem, że to jej zapach był powodem zauważalnego zainteresowania moją osobą ze strony współpasażerek.
Ja sam byłem jedyną nie pasażerką w tej wyprawie. Poza kierowcą i przewodnikiem.
Podobało mi się, że na siedzeniach w autokarze były ułożone karteczki z nazwiskami pasażerów. Przypadkowość – wykluczona. W końcu – jedziemy do kraju, w którym ordnung muss sein, naiwnie tłumaczyłem sobie ten przejaw wysublimowanej – jak się zaraz okazało – organizacji wyprawy.
Ruszyliśmy.
Po prowadzonych półgłosem monologach siedzących obok siebie pań, szybko zorientowałem się, że od ostatniej wycieczki miały sobie tak wiele do powiedzenia, że gdyby jedna mówiła, a druga tylko słuchała – nie przekazałyby sobie wszystkich nowinek w czasie tych kilkunastu godzin wyprawy do Berlina. Najpierw choroby, potem synowe, na trzecim miejscu – koleżanki i sytuacja w dawnym miejscu pracy, wreszcie – to i tamto wdzianko, skuteczny i niedrogi krem, nowa dieta, sympatyczny lekarz, skuteczny fizjoterapeuta, ten cholerny polityk i – wreszcie – wszystko o nim…
- Ale dajże mi spokój! On może dla mnie nie istnieć. Masz mnie za dziecko?
- Ja, gdyby on nagle gdzieś przepadł, nawet bym tego nie zauważyła. A co. I już. To jemu się ciągle wydaje, że jest niby nie wiadomo co.
- Kto…
- Co?
- Nie co, tylko – nie wiadomo kto…
- No, no… No, no…
Na autostradowym parkplatzu kierowca konkurencyjnego przewoźnika dojadał kanapkę… Drugą ręką przewijał strony w telefonie.
- Dokąd? zapytał.
- Modigliani. Był pan już na tej wystawie?
- Tej z gołymi babami? – zamlaskał.
Nie spodziewałem się tak oczywistej odpowiedzi.
- Ja tam jestem żonaty, mnie kolorowe obrazki nie biorą. Jeden pasażer mi mówił, że one są małe, te obrazki. Mało widać…
Po kwadransie ruszyliśmy w coraz bardziej rozsłoneczniony dzień…
……^^______=
Nie umiem sobie tego uczucia zracjonalizować.
Znam te obrazy od dziesięcioleci.
Wpatrywałem się godzinami w ich reprodukcje drukowane w albumach i monografiach. Wtedy trafiały się piękne, edytorskie publikacje, do kupienia w Ośrodkach Kultury Czeskiej albo NRD-owskiej. Było też sporo wydawnictw radzieckich. W tych jednak, często kolory się „rozjeżdżały”, jak w telewizorach „Rubin”. Ale kiedy podczas wyjazdów do londyńskich, paryskich czy hiszpańskich galerii przychodziło do konfrontacji z oryginałami arcydzieł malarstwa, rysunku czy rzeźby – czułem pewne zakłopotanie.
Ja znałem doskonale ich reprodukcje. W nich się kochałem. One były moim wzorcem piękna i artyzmu.
Złośliwiec powiedziałby … „opakowania zastępcze” sztuki.
Współżycie ze sztuką w oparciu o obrazy jest formą dewiacji. Niezamierzonej.
Nosem, wzrokiem wbitym w strukturę papieru kredowego śledził człowiek najdrobniejszy element odwzorowanego na nim płótna, a raczej tego, co ręka artysty nań pędzlem umazanym w farbie nanosiła. Ach, gdyby tak popatrzeć na Renoira, tak wejść w jego chaszcze i gęstwinę listowia drzew…. – myślał człowiek domykając stronę albumu.
Albo Degas… Te tiule, te jedwabie i wstążki point… – ciarki przechodziły po karku, szczególnie z lewej strony, która po upadku z roweru była jakby czulsza.
I któregoś dnia – spełniło się moje marzenie.
Stanąłem przed oryginałem. I… nic nie zobaczyłem.
Kolorowe plamy, jakieś trójwymiarowe zawirowania faktury obrazu, odblaski, maźnięcia, cechy, kreski bez początku i pozbawione końca.
Nie…
To jakiś żart!?
Zmęczenie? Taniec świateł przecinanych rzędami drzew przy drodze, efekt stroboskopowy? Wzrok płata mi figle?
Zamknąłem powieki. Reset.
Kolejne „wejście” w obraz zrodziło bunt. Rozczarowanie i rozgoryczenie. O co idzie? Spotkanie z oryginałem miało przecież być przejściem do tamtego, malarskiego świata.
Jeszcze raz spojrzałem na miniaturowy landszafcik Renoira, ale z odległości ławeczki ustawionej pośrodku sali wystawowej. Obraz był maleńki, jak cyferblat ręcznego zegarka umieszczony na ratuszowej wieży. No… niby…. to… ten… słynny obraz, ale taki… nieprawdziwy? Dopiero po chwili, z pewnej odległości dały się zauważyć fantasmagorie tak realne i prawdziwe, że zapierały dech! Genialne! Jak on ten efekt uzyskał? Z bliska – widziałem kilka jakby nonszalanckich maźnięć pędzlem, niedbałych i przypadkowych. Teraz, z ławeczki – widzę także… czwarty wymiar płótna. Zapachy, powiew wiatru, grę świateł, migotanie listków. Nie, nie…. To nie może być dzieło… człowieka!
Więc?
Więc to na tym polega… tajemnica?
Sztuka nie pozwala się do siebie zbliżyć bardziej niż wynika to z naturalnego dystansu, jaki musi nas, profanów dzielić od świętości?
Już dziś nie pamiętam, czy była to galeria w Sankt Petersburgu czy Krakowie, a może w muzeum przy Staromłyńskiej?
Ważniejsze jest chyba to, że jednak nie uwolnię się już nigdy od owego „zastępczego”, reprodukcyjnego rodowodu miłośnika malarstwa.
To tak jak cale życie uczyć się na pamięć całą książkę kucharską, ale nigdy nie posmakować potrawy przygotowanej z przepisu, w niej zamieszczonego.
–__—-
Mogiliani.
Chopin, Hemingway, Turgieniew… Czy trzeba o nich, o ich życiu wiedzieć wszystko, by w pełni doznać siły i przesłania ich twórczości?
Który z twórców umarł, a który zginął, kogo ceniono, a komu odmówiono znamienia wielkości? Goya i Picasso. Nie da się wymazać z pamięci wiedzy o tych twórcach. Chemia naszej świadomości, wytworzona kolejami ich losów uaktywnia się gdy pada ich nazwisko, gdy stajemy przed ich dziełami.
Jeszcze jeden krok i wpadniemy w akademicką dyskusję… Nie chcę. Lekko uderzyłem w stół, by nożyce jedynie dały znak, że są, leżą, ale nie ma potrzeby, by zabierały głos w tak scholarskiej debacie. Jeśli się ona pojawia – to widomy znak, że nie stajemy przed dziełem, że nie umiemy dzieła rozpoznać, że dzieło i jego emocja omijają nas, odbijają się jak od parkanu, a próba przeskoku przez barierę percepcji grodzi co najwyżej nadzianiem się na ostre żerdzie, wieńczące ogrodzenie Parnasu.
Do sztuki włamać się nie można, mimo, że jej tajemnicy nie strzeże żaden szyfrowany zamek. Sztuka musi wypłynąć z nas, uwolnić się z żaru, który rozognić potrafi…, potrafi… hm…. potrafi…
Coraz częściej… brak mi słów. Nie, żebym je zapomniał, ale, że… ich nie ma.
Edukacja.
—** __
Biegnę z sali do sali. Która godzina? A ja dopiero tutaj? Nie zdążę. Autokar odjeżdża za godzinę. A ile jest tego jeszcze na piętrze? Przyjechać jeszcze raz? Nie uda się. Biletów brak, czasu brak, sensu brak?
Stary Ernest mawiał, że w góry idzie dlatego, że one są, Ruda płynie, bo końca oceanu nie widzi, a ja…? Mam jakąś determinację? Hm… Ojciec powtarzał, że głupio tak jakoś durniem umierać… Najgorsza z motywacji.
+++^^_—
Kto i czy kiedykolwiek za to odpowie?
Jeśli nawet udałoby się jednego z drugim przed Sąd Zaniechania doprowadzić – szkód poczynionych całkowitym upadkiem braku wychowania w sztuce i potrzebie obcowania z pięknem już się nigdy nie odrobi.
Można przeszczepić żyłę, wymienić oko, serce czy nerkę – błahostka. Można zbudować most i tunel, wywiercić dziurę i spalić pół świata, zatruć rzeki i całą Ziemię wywrócić do góry nogami. Ale nie uda się zrekonstruować, podwiązać choćby, odtworzyć i udrożnić transcendencji. Łączności z Matecznikiem. Nawiązywanej dźwiękiem harfy, słowem wiersza, opisem chwili czy nadaniem blasku tej perle, która portret dziewczyny – unieśmiertelni.
==+!=>>_
W podberlińskim Potsdamie, w tamtejszym Muzeum Barberini – zorganizowano największą z dotychczasowych prezentacji dzieł Amedeo Modiglianiego.
Nigdy wcześniej i nigdzie nie zgromadzono tak wielu prac włoskiego malarza, pochodzenia żydowskiego, którego portrety i akty kobiece – zrazu uznane za skandaliczne – zmieniły kanony estetyki, technikę i sztukę malarstwa, odsłoniły zupełnie nieznane wcześniej przestrzenie i… bezdroża piękna.
Wystawa czynna będzie do 18 sierpnia 2024 roku.
Jedno ze szczecińskich biur podróży miało w swojej ofercie wyjazd na spotkanie z podpalaczem piekieł. A Potsdam to jakby za narożnikiem naszego domu, niecałe dwie godziny od niego oddalony. Niebawem tyle czasu będziemy potrzebowali na przejechanie nowym odcinkiem Wojska Polskiego lub Jagiellońską do Placu Lotników, w porze letnich ogródków kawiarnianych, owiewanych spalinami z wolno toczących się aut, których kierowcy – o, naiwni – liczą na miejsce do zaparkowania auta. A tu – autostradą, w tym samym czasie – można stanąć wobec fenomenu malarstwa Modiglianiego.
Po co? By poznać nieznane wcześniej, jakże odmienne od albumowej reprodukcji, żywe oblicze człowieka Stamtąd!
—^^^_
Stamtąd…
Obrazy ogląda się w ciszy.
Ale człowiek zbudowany jest przecież z … muzyki.
To niepodważalna prawda, choć temat na inny felieton.
Przywiozłem więc setki ujęć, oglądam je w ciszy, siedząc o zmierzchu, na morskim brzegu.
O artyście – napisano już encyklopedie. O jego obrazach – niewiele mniej. Ale mnie interesuję Ja. Ja przed i Ja po spotkaniu z Modiglianim.
Jego obrazy – nawet nie drgnęły, gdy na nie spojrzałem. Wiszą na ścianie, chronione elektronicznym systemem zabezpieczeń, jakim grodzi się pastwiska i połoniny. Nieograniczony wstęp mają tam tylko one, bydlęcia. Druty pod napięciem chronią je przed naszym światem.
Po której stronie tego ogrodzenia stoję teraz ja?
One reply on “Mogiliani – czyli lament bezpotrzebny człowieka niedoślepionego”
Kolorowy malarz długich szyj. Dawno temu czytałem ciekawą jego biografię i zastanawiające obrazy pań… Czy zachwycał? I tak, i nie. Może wtedy jeszcze nie dorosłem. A dzisiaj…? Może już więcej wiem? I chyba nie tylko mnie to ostatnie dotyczy.