Gdyby nie pasja społeczników – internetowych Stettinerów – kolekcjonerów, hobbystów, a także dokumentalistów – wielu spośród nas mogłoby sądzić, że układ miasta i jego stara zabudowa, to tylko polska robota.
Genius loci…? Dla jednych – kwestia całkowicie abstrakcyjna, dla innych – fundamentalna i oczywista. Miejsce, w którym żyjemy, wpływa na naszą osobowość.
Gdy wbiegniesz na rozsłonecznioną polanę albo na morski brzeg czy wysokie wzniesienie – twoja dusza pragnie wpasować się w nowe otoczenie.
Ta automatyczna i niezależna od naszej woli akomodacja do warunków zewnętrznych skutkuje określonym zachowaniem. W jednym miejscu z gardła wyrwie się spontaniczny okrzyk, w innym rozmawiać będziemy szeptem.
Więc idę przez Szczecin, który od kilku lat pozostawał obok głównych dróg moich codziennych wędrówek, idę i… nadziwić się nie mogę, że zarówno Centrum, Śródmieście czy Pogodno, mimo tylu prac, zabiegów modernizacyjnych to ciągle te same, jakże rozpoznawalne segmenty miasta, jakie pamiętam jeszcze z końca lat 50. XX wieku. Oczywiście mam na myśli tę zapisaną w układzie urbanistycznym genetyczną urodę, tę sylwetkę i kształt ogólny Szczecina. Zniknęły już wszystkie powojenne ruiny, tynki ostrzelane seriami z karabinów maszynowych, zmieniły się nawierzchnie ulic, które teraz pełne są kolorowych samochodów. Nie ma już stukotu końskich kopyt, dorożki z Gałczyńskim, pisku zakręcających tramwajów, klaksonów syrenek czy garbatych warszaw, sunących w stronę dworca głównego. Wtedy miasto jawiło mi się jak… metropolia. A ten neon na ścianie kamienicy przy kinie Kosmos? Żaden hollywoodzki film nie był wstanie pobudzić wyobraźni tak, jak owa kolorowa, świecąca szczecińska droga mleczna… Arcydzieło!
Spacerowało się wówczas po centrum. Ojca i Matkę zachwycały palmy przy Placu Lotników, a mnie, w sandałkach i kolanówkach z pomponikami bez reszty zajmowała zabawa w przeskakiwanie wielkich, granitowych płyt chodnikowych przy Jagiellońskiej czy Piastów. Studzienki, pompy wodne, te ręczne, z wizerunkiem gryfa w koronie, a niekiedy brukowa kostka – miały wiele napisów, które czytałem na głos.
– S-t-e-t-t-i-n… Tato, co to znaczy s-t-e-t-t-i-n?
Te wszystkie reminiscencje skłaniają mnie do napisania tego i mam nadzieję, kolejnych felietonów o szczecińskim Stettinie. A myśl tę podsunęła mi internautka, która w jednym z portali poświęconych miłośnikom miasta, jego niedawnej przeszłości, pod zdjęciem ukazującym fragment centrum z początku lat 20. XX wieku napisała: mój Boże, jak piękne było to nasze miasto…
Nasze miasto…
Szczeciński Stettin – długie, proste ulice, jak wybiegi dla modelek. Potężne ronda, jak koła czasu i… mieszkańcy, ciągle dokądś zmierzający. Na tych starych fotografiach więcej jest ludzi niż pojazdów… Hm… Ciekawe, kiedy zmieniły się te proporcje? Zastanawiam się, jakie dźwięki wypełniały ówczesne miasto? Ptaki, stukot damskich pantofelków, beztroski śpiew, odgłosy fortepianu, może nawet z wiolonczelą? Ale kiedy dziś ruszymy Aleją Wojska Polskiego od Głębokiego aż do centrum – napotkamy jeszcze wszystkie te „klimatyczne” i charakterystyczne strefy Stettina/Szczecina. Tam, w okolicy Lasku Arkońskiego trafi się wiewiórka i lis. A przed Bramą Portową, kiedy już zakończą się setne już chyba prace modernizacyjne – pod stopami będziemy mieli tylko asfalt, beton, granit i polbruk.
A kiedyś? Ileż tu było kwietnych oaz!
Ile Stettina jest dziś w Szczecinie?
Przed laty wtłaczano nam do głowy sformułowanie „polski Szczecin”. Na transparentach i słupach ogłoszeniowych nieustanie widziało się hasła: macierz, słowiańskość, ziemie ojców. I tylko na rynku (to wiem na pewno) Turzyn, na straganach, stolikach, pod pałatkami i w pawilonikach można było kupić rzeczy „poniemieckie”. Wyszabrowane, zdemontowane, odkręcone i wymontowane. Ładne, z dobrego materiału. Panie, ten kran i ten ceramiczny wyłącznik światła jeszcze pana przeżyje!
Zapytałem więc przedstawicieli władz miejskich i samorządowych o dziedzictwo przedwojennego Stettina. O współczesne zabiegi, których celem jest łączenie tamtej, pomorskiej i pruskiej historii miasta, z rozdziałami pisanymi już w języku polskim. O świadomość subtelnej ciągłości historycznej miejsca.
Otrzymałem odpowiedzi – obszerne i rutynowe, zbudowane metodą „kopiuj-wklej” i… niemal w całości nie na temat. Współpraca polsko-niemiecka to nie to samo co dziedzictwo niemieckiego Stettina w jego polskiej, współczesnej materii kulturowej i miejskiej. I nie idzie mi o to, że w Pałacu Ziemiaństwa znajduje się teraz Akademia Sztuki – pięknie, że tak właśnie się stało, ale m.in. o to, że przez prawie osiemdziesiąt ostatnich lat nie zbudowaliśmy, także w naszej świadomości, symbolu na miarę Wałów Chrobrego. Minie trochę czasu, zanim bryła nowej Filharmonii, odmienna od architektonicznego stylu starego Szczecina czy Morskie Centrum Nauki wpiszą się w panoramę i tradycję miasta, równie mocno jak niegdyś gryf – herb Szczecina. Gryf był i jest jeszcze obecny w nazwach wielu organizacji. Klub szachistów, fabryka słodyczy, centrum handlowe, biuro nieruchomości, kancelaria prawna… Tak, mnóstwo przykładów. Czy jednak z ciągle żywą konotacją, nawiązującą do przeszłości miasta? Gryf jest naszym herbem. Ale czy wzbudza jeszcze jakiekolwiek emocje?
Idę więc przez Szczecin, w którym się urodziłem, tak jak niegdyś szedłem przez Lwów, Kijów czy Nowogródek, gdzie ślad swój zaznaczyli moi bliscy. Pamiętam doskonale Lidę, Szczorsy, Kamieniec, Wilno, Grodno, Tarnopol, Baranowicze… I z tą samą zadumą przemierzam ulice Wrocławia, Poznania, Gdańska, Pyrzyc czy Świnoujścia. Myślę o czasie tworzenia mojego miasta z wizją i rozmachem wykraczającymi daleko poza nasz w tym mieście żywot.
Dlatego z jednej strony cieszą mnie napotykane akcenty, cieniutkie nitki łączące nasze dokonania z owocami pracy minionych pokoleń Stettinerów, których dzieło podjęli pierwsi Szczecinian. Szkoda, że nitek tych jest tak niewiele. Za chwilę, nawet te ostatnie znikną zupełnie. A to tak, jakbyśmy zapomnieli własne nazwiska.
Perła miejskiej historii
Willa Lentza. Rzeczywiście – cudeńko. A ilu z nas pamięta, że przez dziesięciolecia mieściły się w tych murach pracownie plastyczne, teatralne, modelarnie, sale tańców? Biegało się po schodach, po ogrodzie całego kompleksu Pałacu Młodzieży…
Idę na piętro, schodzę do niegdyś pomieszczeń piwnicznych.
W każdym mógłby odbywać się recital, wieczór poetycki, dyskusja naukowa. Ale klimatu samego domu na wskroś mieszczańskiego, stettinskiego, należącego do miejscowego bogacza, przemysłowca i handlowca – nie czuje się tu w ogóle. Zresztą, pan Lentz mieszkał przede wszystkim nad swoją fabryką. Później wyemigrował do Berlina. Ten dom miał być potwierdzeniem jego majętności.
Dziś jest w Willi Lentza także teatr. Niewielka scena kameralna, odpowiednia dla monologu Hamleta jak i opowieści o przedwojennym Stettinie. A przede wszystkim o tragicznym losie kilku kolejnych stettinskich rodzin, związanych z tym domem.
Obejrzałem spektakl zatytułowany „1888. Willa miłości”.
Drama na sześciu aktorów, prezentację video oraz kilkanaście najsłynniejszych przebojów… polskiej muzyki rozrywkowej! Pomysł dość odważny. Może nawet szokujący, o czym – za chwilę. Bo oto poznajemy historię córki szczecińskiego burżuja. Ojciec kochał Margaretę nad życie. Bogacił się, napychał kieszenie pieniędzmi, gromadził doczesne dobra z myślą o jej szczęściu.
Pan Lentz chciał dla swej córki księcia z bajki za męża. A tu – pojawił się w ich życiu lekkoduch, architekt, artysta, projektant, hazardzista, szaławiła. Przeuroczy! Rozkochał w sobie dziewczynę, teściowi zaprojektował willę, wymyślił za swoją pracę bajońskie honorarium a całość szczecińskiego romansu zwieńczył… potomkiem.
I uciekł w świat, który go wołał, wabił nowymi zachciankami. August Lentz nie był w stanie utrzymać pędziwiatra. Zdruzgotany, oparcie znalazł w osobie starego druha, muzyka i rentiera, Georga Tegedera. Ten poślubił Margaretę, przyjął jej syna, ale…
Resztę dramatycznych losów państwa Lentzów dopowiedzą aktorzy…
Historia tyleż fascynująca co banalna. Romansowa, ale bez względu na miejsce i czas, takie opowieści, pełne dramatycznych zwrotów akcji zawsze wzbudzają wielkie emocje i zainteresowanie.
Rozdziały historii rodziny Lentzów są w tym spektaklu pointowane… najsłynniejszymi polskimi evergreenami! Tak! To piosenki śpiewane od dziesięcioleci. O miłości i tęsknocie, o snach, marzeniach i smutku oraz nieodwracalności losu. Jacek Lech, Czerwone Gitary, Skaldowie, Natalia Kukulska… Czegóż tu nie ma? Pewnie takie same w treści przeboje śpiewano w Stettinie przed wojną. Miłość nie ma przecież narodowości, nie klęka przed upływającym czasem, za nic ma sobie ograniczenia, zakazy czy konwenanse.
Myślę, że w ten dość oryginalny sposób udało się inscenizatorom zbudować pomost między dawnymi i naszymi czasy. A właściwie… wykazano, że most taki jest zbędny, bowiem dusza śpiewa bez względu na miejsce i czas, gdy miłość wypełnia ją bez reszty. Historia córki pana Lentza powtarza się i przydarza po dziś dzień, także współczesnym szczeciniankom.
I wszystko w tym spektaklu byłoby wspaniałe, i to wywoływanie duchów, i ta wędrówka przez całą willę zanim widzowie na dobrą godzinę siądą na wygodnych krzesłach, i ta fantastyczna bezpośredniość teatru wobec widza, przejawiająca się w tym, że aktorzy wchodzą w widownię, rozmawiają z nami i opowiadają prosto w oczy, mnie, Państwu tę smutną historię, gdyby nie ta co chwilę rozbłyskująca, czerwona lampka… krępacji. W spektaklu, w jego materii słownej powinny były znaleźć się elementy niemieckie. I były, nawet w nadmiarze – wszystkie najpospolitsze niemieckie przekleństwa. Czyż twórcy przedstawienia nie byli świadomi, że język Schillera, Rilkego czy Goethego ma wiele innych zwrotów frazeologicznych, które także weszły do obiegu ogólnego, światowego? Na przykład – ich liebe dich….
Co dziś ma znaczyć to epatowanie, podkreślanie i akcentowanie słów brudnych, pospolitych i trywialnych?
Niemiecki widz tego spektaklu, tak jak każdy z nas, siedząc na widowni litewskiego czy francuskiego teatru, czułby się fatalnie słysząc, że ze sceny padają w naszym języku tylko wulgaryzmy! I nie tłumaczy realizatorów fakt, że w chwili wzburzenia każdy człowiek klnie, bluźni, złorzeczy. To – być może – prawda. Jeśli jednak już wymagała tego ekspresja – można było po prostu kląć po polsku, w języku przestawienia.
Rzecz sprawnie i profesjonalnie przez pierwszy garnitur naszych aktorów zaprezentowana w formie widowiska momentami muzycznego, musicalowego.
To taka partia szachów na czterech gońców i jedną królową. Ta, zrazu niczym figurynka z miśnieńskiej porcelany, kręcąca się w kółko (świetny pomysł) tworzyła aurę tego przedstawienia. Nie wiem czemu miałbym się tu wzbraniać, by nie powiedzieć, po prostu – była ładna. Marta Uszko jako Margareta Tegeder pozostanie już w mojej wyobraźni Konwaliową Damą tej willi. Uczuciowym Aschenputtel (kopciuszkiem) i Calineczką, która na życiowym oceanie nigdy do brzegów spełnionej miłości nie dopłynie.
Pierwszy też raz na szczecińskiej scenie, choć niezmiennie rozpraszająco, to w sumie jednak interesująco została przygotowana projekcja video. Może to zasługa włączonych do filmu kadrów z legendarnej „Alicji w krainie czarów”, tej z pierwszej w historii kinematografii, czarno białej kreskówki. Alicji z tym sterczącym warkoczykiem i z dużą kokardą. No przecież każdy doskonale ten obrazek pamięta!
Na marginesie… Dobrym sprawdzianem naszego myślenia o dziejach Szczecina pokazywanych przez losy jego mieszkańców byłoby przygotowanie wersji w całości niemieckojęzycznej tego przedstawienia, dla tamtejszej widowni.
Byłby to rzeczywiście przykład kontynuacji, a więc dziedzictwa naszej wspólnej historii.
Wieczorem, po spektaklu, idąc w stronę Głębokiego wyciszoną już o tej listopadowej porze ulicą Falkenwalderstrasse (Al. Wojska Polskiego) zdawało się, że słyszę dźwięk skrzypiec, strzały, dalekie odgłosy frontu, ale też zatrzymujący się przed oświetloną willą powóz, w nim – roześmiane towarzystwo, odgłos strzelającego szampana… Ot, pomyślałem, zwykły wieczór w szczecińskim Stettinie… A tam, w mieszkaniu na piętrze, przy kryształkowym, a może już nawet lampowym odbiorniku radiowym ktoś słucha transmisji koncertu ze szczecińskiego Stadttheater. Panna Julia Lehrmann, solistka operetki przyjechała dziś do teatru najnowszym Stoewerem. Dostała go w prezencie od swoich wielbicieli…
Wiruje czas, wypełnia się przestrzeń ich, moja i… – zdaje się, że słyszę już jakieś kroki…? Chyba tak…. To nadchodzi kolejne szczecińskie pokolenie…
(fot. Willa Lentza)
1888. Willa miłości.
Twórcy i realizatorzy sztuki
Paweł Niczewski – reżyseria; Anna Katarzyna Chudek – scenariusz; Piotr Klimek – kierownictwo muzyczne; Arkadiusz Buszko – choreografia; Kinga Dalska – multimedia; Agnieszka Miluniec – kostiumy
Występują: Marta Uszko jako Margareta Tegeder; Arkadiusz Buszko jako Georg Tegeder; Maciej Sikorski jako Max Drechsler; Konrad Pawicki jako August Lentz; Franek Niczewski jako Eduard Lentz (głos); Paweł Niczewski jako Tobias Tomczyk.
Warto.