Małgorzata Chryc i Zbigniew Filary utworzyli teatr jedyny w swoim rodzaju. Totalny. Rozgrywający się nieustannie na scenie i… w domu. Urzędnik stanu cywilnego zarejestrował to przedsięwzięcie pod nazwą: Chryc-Filary.
Dziś obchodzą jubileusz czterdziestolecia. Kiedy inni z podobnej okazji idą na uroczystą kolację, do opery lub teatru – Gośka i Zbyniu idą w przeciwną stronę.
– Po spektaklu – biegniemy do domu – punktuje Zbyniu.
– Czytamy książki, bardzo dużo książek. Ale każde z nas ma swoje.
– I jemy dobry obiad.
– Poza tym – pranie, sprzątanie, odrabianie lekcji, a kiedy syn już podrósł – przeżywaliśmy z nim jego troski.
– I radości – jak echo dopowiada Zbyniu.
Siedzimy w kawiarence, tuż obok teatru, nad samym brzegiem Odry. W oddali oświetlona bryła elewatora i pantografy portowych dźwigów. Wokół mnóstwo świateł.
– Jak w teatrze… – Gośka mruży oczy.
Kelner ustawia wysokie szklanki, napełnia je musującą treścią.
– Ponad godzina nieustannego gadania… – zauważa Gośka. – Na zdrowie!
Do kawiarni wchodzą kolejni goście. Dostrzegają moich rozmówców, bohaterów dzisiejszego, jubileuszowego wieczoru w Teatrze Polskim w Szczecinie, Baśkę i Heńka, bohaterów sztuki „Gość-inność” Petera Turriniego, w reżyserii Bartłomieja Wyszomirskiego. Gratulacje, uśmiechy, ukłony, miłe gesty.
– Męczące? – pytam.
– Uchowaj Boże! Przecież my to wszystko robimy dla naszej publiczności! – Gośka podnosi głos. Każe się tak nazywać. Z akcentem na „ś”.
– I też trochę dla siebie… – dodaje Zbyniu. Ta odmiana jego imienia najlepiej, jak twierdzi współbrzmi z formą: Gośka.
– Te wyrazy sympatii to także forma recenzji.
– Hm… Recenzje… Jak ja czekałam na pierwszą recenzję. Grałam mój trzeci dyplom, „Niebieski ptak” Maeterlincka razem z Jackiem Wójcickim. Choreograf, Jacek Tomasik przygotował nam układ ekwilibrystyczny – skoki, glissanda. No, istne cuda! W spektaklu występowało wiele pań profesorek ze szkoły. Rano, z bijącym sercem pobiegłam do kiosku. Przerzucam strony gazety. No, gdzie ona jest? Moja pierwsza recenzja, na którą tak czekałam! No i co przeczytałam? Wszyscy – genialni, całość – znakomita, a na samiutkim końcu: w roli Kasi – Małgorzata Chryc-Filary, a w roli Jasia – Jacek Wójcicki. I kropka.
– Kropki mogło nie być, bo to była zwykła codzienna gazeta, na lichym papierze – pointuje Zbyniu. – Obowiązywała hierarchia. Pisano o profesorach, a nie o studentach.
– Wtedy straciłam zainteresowanie recenzjami. Liczyło się już tylko to, co ja chcę osiągnąć na scenie, a wszystko inne traciło swoje znaczenie. Ale innym razem, w Olsztynie, po „Nocy listopadowej”, gdzie grałam Korę – recenzent napisał, że spektakl był całkowicie nieudany. Fatalny. Jedynie Małgorzata Chryc-Filary, która… To jedno pochlebne zdanie sprawiło, że cały zespół teatru przestał mnie dostrzegać. Pomyślałam – to już lepiej niech nikt więcej nic na temat mojej pracy nie pisze.
– Tak to działa, rzeczywiście?
– Naprawdę!
– Ja też miałem taką jedną recenzję. Z „Wesela Figara”. To było bardzo niedobre przedstawienie. Recenzent nie miał litości. Napisał: nawet monolog Figara nie był w stanie uratować przedstawienia. Mój monolog.
– Inna rzecz, że takie recenzje pisali kiedyś prawdziwi fachowcy. Ludzie cieszący się autorytetem w środowisku.
– A kto dla was był wtedy autorytetem? – Gośka uśmiechnęła się, słysząc to pytanie.
– Pojechaliśmy na zajęcia prowadzone przez Gustawa Holoubka w Szkole Teatralnej w Warszawie. Byliśmy także na zajęciach u Ryszardy Hanin. Holoubek wiedział, że my jesteśmy po szkole krakowskiej i zrobił nam pokazówkę. Postąpił krok do przodu i wygłosił fragment jakiejś roli. „Ten tekst mogą państwo powiedzieć także w inny sposób…” I dawał przykład kolejnej interpretacji. „Proszę” – zaprosił swoich studentów do występu. I wtedy obejrzeliśmy dwunastu Holoubków, a potem – osiem Hanin.
– Bezmyślne naśladownictwo? – nie liczyłem na odpowiedź.
– Pan Holoubek zaczynał karierę w Katowicach. Wrócił tam już po wielkim Konradzie. Publiczność biła mu brawa na stojąco. Aktor wyszedł na scenę i powiedział: „Proszę Państwa, ja byłem w tym teatrze przez 3 lata i nigdy mi się nie zdarzyło bym został tu tak uhonorowany. Musiałem przyjechać z Warszawy, żeby Państwo mnie zauważyli”. Tę anegdotę opowiedział nam kolega, który był na tym spektaklu… Przywołałam te zdarzenia by powiedzieć, że w mojej pracy nikogo nie naśladowałam. Ja zawsze miałam jasny plan i cel. I robiłam wszystko, by plan zrealizować, a cel – osiągnąć.
Na stoliku kelner postawił wazon pełen kwiatów. Każdy inny. Jak role w aktorskim dorobku.
– Jakie piękne!
– I różnorodne. Nie to co publiczność – prowokowałem.
– O, publiczność jest niezmienna. Publiczność w mig wyczuwa to, co jest dobre, co prawdziwe. Może jedynie skrócił się czas skupienia widzów. Ale nie uwaga i krytycyzm, z jakim nas słuchają.
– To się czuje?
– Tak, absolutnie, absolutnie się czuje. Szczególnie w tym jubileuszowym spektaklu.
– Wymyśliliście sobie ten tekst? To była polska prapremiera.
– Zadzwoniłam do reżysera, z którym już trzy razy pracowaliśmy. Zależało mi, żebyśmy nie musieli się przebierać i wydziwiać. I Bartek Wyszomirski trafił na tekst, którego wcześniej nikt nie opracował. Zaproponował, abym została asystentką reżysera. To miłe… Właśnie w tym spektaklu, gdzie tak bardzo blisko jesteśmy naszej widowni, czuje się tę wielką energię, która prosto z ich serc idzie do nas, na scenę. To najszczersza prawda!
Postaci kreowane przez Gośkę i Zbynia, jak pamiętam, zawsze były wolne są od zbędnych gestów, umyte z min i póz, naturalne do bólu. Niosą w sobie jasny wzorzec osobowościowy kreowanych przez nich postaci. W „Gość-inności” ich bohaterowie są ludźmi od wielu lat tak mocno związanymi ze sobą, że aż… już sobie obcy. Ale o poglądach i ocenach świata wręcz stalaktycznych. Nic i nikt nie byłby w stanie tej pary odmienić. Oni się już nawet nudnie i rutynowo ze sobą kłócą. Wypominają sobie różne rzeczy w takim samym stylu jakby odmawiali ten sam pacierz, klęcząc na zimnej podłodze, przy łóżku, które w ich sypialni stoi od czterdziestu lat… Na miłość Boską! To już w piekle jest ciekawiej niż w ich mieszkaniu. Problem w tym, że oboje nie potrafią już istnieć bez siebie nawzajem.
W takich spektaklach staram się patrzeć aktorom w oczy. Bo w nich widzę stopień przeistoczenia, wejścia w rolę, bycia w teatrze.
– A ja staram się nie patrzeć widzom w oczy. Może boję się, że coś mnie speszy albo zdekoncentruje? Ja patrzę w ciemność. Muszę mieć tę czwartą ścianę. I jak się tak w tym wymiarze znajdę, wtedy z widowni dociera do mnie każdy szmer, ale nie rozbija mojej koncentracji. Tu jakaś pani siorbie, tam pan chrząka, inny ktoś szepce do partnerki i ja słyszę, co on mówi. Ale nikogo nie widzę. Natomiast doskonale w oparciu o te sygnały wiem, kiedy trafiam do publiczności i mam z nią idealne porozumienie. To są niekiedy tak małe, ale silne i sugestywne reakcje jak…
– … mruganie rzęsami? – śmiejemy się.
Gośka jest wiecznie na „obrotach”. Ma tak charakterystyczny i rozpoznawalny tembr głosu, który w dodatku ozdabia uśmiechem, niby maskującym powagę, z jaką traktuje wszystko, co tylko jest na świecie.
– Te odgłosy porozumienia są cudowne! – stawia mocną kropkę.
– Albo ich brak… – z filozoficznym spokojem podkreśla Zbyniu. – „Mayday” graliśmy ponad tysiąc razy. I z dokładnością do milisekundy mogliśmy spodziewać się, że w tym momencie widownia wybuchnie śmiechem. Ale zdarzało się, że… nawet w tych „pewnych” momentach panowała grobowa cisza.
– Zaraz, zaraz, co ty mówisz, to było raz, może kilka razy. No, rzadko.
– Rzadko, ale się zdarzało.
– Phi!
– Nie wiadomo, dlaczego tak się dzieje… – uniesionym palcem Zbuniu podkreśla znaczenie tego pytania.
Oboje uzupełniają się jak dwa skrzydełka litery V, tej od victorii! Oboje są aktorami obdarzonymi szczególnymi walorami swoich głosów. Trochę w nich nosowości, nawet gardłowego pomruku, okraszonego na końcu każdego wyrazu miniaturowym dzwoneczkiem wybrzmienia, doskonale słyszalnym w ostatnich rzędach.
W 2003 i 2004 wspólnie pracowaliśmy nad serią moich radiowych słuchowisk. Gośka grała Clelię Marię Josephę Strepponi, a Jacek Polaczek – Giuseppe Verdiego. Zbyniu – wydawcę Verdiego, słynnego Ricordiego. W każdym odcinku, który odnosił się do okresu związku sławnej śpiewacki i genialnego kompozytora, oboje rozmawiali ze sobą… w myślach. I te szepty Jacka, wysycone dudnieniem odchodzącej burzy jego buntu i sprzeciwu wobec dyrektorów teatrów, miernych artystów, kiepskich librecistów – te wybuchy gasły, gdy Gośka – także „w myślach” – mówiła do swojego Verdiego: „Ciiii, ciiii, cicho… wszystko złe – już minęło”. A wtedy Jacek robił ten swój wydech… Sławek Szczepańczyk, który realizował te słuchowiska, z uśmiechem dodawał w tym miejscu ułamek całkowitej ciszy. „Niech wybrzmi” – mówił. – „Coś tak niezwykłego nieczęsto się w radiu zdarza”.
– „Gość-inność” – czy to jest pierwsza sztuka, w której gracie wyłącznie ze sobą?
– Nie.
– W Olsztynie graliśmy „Notatnik” Jean-Claude Carrièra. Rok 1988. Reżyserował Andrzej Burzyński. To był nasz trzeci sezon w teatrze im. Stefana Jaracza.
– Rzecz świetnie napisana.
– W 1971 grali ją w Teatrze Starym w Krakowie.
– A tam się przecież poznaliście?
– Tak, w szkole – potwierdza Zbyniu.
– Ale pierwsza, rzeczywiście pierwsza rzecz jaką razem graliśmy to był „Mazepa”, na pokazie egzaminacyjnym…
– Zbigniew i Amelia… – Zbyniu przymknięciem powiek wywołał obrazy z przeszłości.
– I jest tam scena pełna namiętności, a on zżarł mi pół tekstu!
– Z tremy? – pytam skonfundowany.
– Swojej chyba! – Gośka niby to lekko cofnęła głowę, ale wzrokiem przeszyła Zbynia, gdy ten stanął na linii ognia jej spojrzenia. A więc – jak zawsze. – Wtedy ja go złapałam, o tak! – gest Gośki mogę opisać w jeden tylko sposób: jak Czerwony Kapturek strwożonego Wilka. – Okręciłam tyłem, żeby nie było widać i słychać, co do niego mówię. „Co ty mi robisz? Wyciąłeś mi połowę tekstu. Jak teraz mam pokazać tę wielką miłość, tę namiętność?” To musiało być zabawne dla widowni. Zbyszek odchorował tę sytuację. On się – po prostu – bał, że ja nie sprostam wszystkim namiętnościom i dlatego zrobił ten skrót. A ja jestem taka, że po prostu muszę wykonać wszystko tak, jak się umówiliśmy. Namiętność to namiętność, złość to złość. W Olsztynie graliśmy tę sztukę na dwie osoby ze 150 razy, na małej scenie.
– Naiwne pytanie, ale czy sytuacje intymne są zadaniem prostszym do wykonania, jeśli się jest aktorskim małżeństwem? Na przykład…
– Nie jest to łatwe.
– Tak, dla Zbynia nie są to łatwe sytuacje….
– Gośka lepiej się odnajduje w tego typu rolach. Czasami próbuję z nią te intymne sytuacje ćwiczyć. I ona mi pokazuje, jak mam… całować. Ale nic więcej.
– A o co się kłócicie? O odmienną koncepcję postaci?
– Oczywiście!
– W „Przyjaznych duszach”, na końcu mam monolog.
– O! Ja tam grałam złą teściową, a Zbyniu główne role razem z Małgorzatą Iwańską. Oni byli duchami, które opanowały pewien dom. W domu tym zamieszkała młoda para. I te duchy bardzo się młodymi opiekowali. Dziewczyna oczekiwała na poród. Ale nie było pewności, że dziecko przeżyje. Wtedy duch Zbyniu postanowił poprosić Pana Boga o wsparcie.
– Ja jednak wymyśliłem sobie, że powinienem zażądać od Boga pomocy. To dziecko nie może umrzeć, krzyczałem! Po próbie poszliśmy do domu. Gośka wyjęła pół litra.
– Nie, nie. To było ¾. Pół byłoby za mało.
– I mówi do mnie: na kolana… Tu, na środku naszej kuchni.
– Wlałam mu setę. Wypij – mówię. Żeby się odblokował po próbie, która była wyjątkowo ciężka. Zaraz odpuści, myślałam sobie, wyjdzie z tego stresu. I Zbysio wypił.
– A po chwili kazała mi… błagać Boga, żeby to dziecko żyło, błagać, prosić… a nie żądać!
– Oczywiście, bo kim ty jesteś? Proś, a wtedy może cię wysłucha. Ale Zbyniu ciągle się buntował. Więc dostał drugą setę. Wypił. Wtedy lekko zmiękł, po chwili wszystkie hamulce puściły, poddał się. Ja byłam przerażona, że zadziałałam tak brutalnie i gwałtownie. Nazajutrz, na próbie, jak on ten monolog w wersji proszącej Boga powiedział!!! Wszyscy, którzy byli w teatrze tak bardzo się wtedy poryczeli… Reżyser płakał wielkimi łzami. A ja doznałam łaski spokoju. Dobrze, myślę sobie, nie jest źle. Niech ta interpretacja już taka pozostanie.
– A kiedy pierwszy raz udzieliliście lekcji swojemu rezyserrowi? Lekcji… teatru?
– Nigdy.
– Och, drobiazgi. Chłopak mówi monolog odwrócony plecami do widowni. A wystarczyło przesunąć lekko nasze pozycje, aby on mówił zwrócony do publiczności. Podsuwamy pomysły, wspólnie radzimy nad najlepszymi wariantami. Z naszej, aktorskiej pozycji pewne sytuacje widzimy inaczej. Ot, zwykłe i wspólne organizowanie czy porządkowanie sceny.
– Czy aktorzy, którzy prywatnie są parą mogą wnieść do ról coś więcej niż inni zawodowcy, ale nie związani ze sobą emocjonalnie? Na przykład: Romeo i Julia.
– Nie, my na scenie jesteśmy aktorami.
– Nigdy prywatnych emocji nie przynosimy ani na próby, ani na scenę.
– Ale – w gruncie rzeczy – to chyba nie macie na to wpływu… – nie rezygnuję.
– Dobrze. Opowiem taką historię. Mieliśmy egzamin z szermierki. Zbyszek uczył mnie wszystkiego, ustawił nasz pojedynek. Całe teatrum… Bo to peleryna, sztylet i jeszcze była jakaś inna broń. I nagle dochodzi do skrzyżowania kling. W tym momencie musimy się całować. A wszystko dzieje się tuż po naszym ślubie. I po tym pocałunku powinniśmy gwałtownie od siebie odskoczyć.
– I odskoczyliśmy…
– No… powiedzmy. I ja dostałam cztery plus.
– Nie, to ja dostałem 4,5.
– Ja! Byłam lepsza.
– Ja dostałem 4,5, a ty 5.
Reżyser ustawia aktora. Buduje rolę w zarysie, charakteryzuje emocje, oczekuje określonych gestów. Aktor „wchodzi” w ten wyobrażeniowy kostium nowej osobowości. Tu jest w porządku, tam trochę ciasno, a w innym miejscu – szwy pękają. I aktor dokonuje transformacji. Buduje postać zarysowaną przez reżysera, ale przetworzoną przez całą swoją wrażliwość. Kostium „roli” musi… zniknąć. Przed widzami objawia się tylko postać.
– Bardzo lubię pracować z reżyserami, do których mam zaufanie. Wiem, że ten reżyser mnie nie skrzywdzi mentalnie. Ale takich fachowców jest bardzo niewielu.
– Kiedy się wie, że reżyser nie skrzywdzi?
– Z Adasiem Opatowiczem robiliśmy „Ogrody Czasu”. Hania Banaszak śpiewała, Kanty Pawluśkiewicz pisał muzykę, Edziu Żentara i ja graliśmy główne role. I Adam wtedy w jakimś sensie się nami… zaopiekował. Artystycznie i… po ludzku. Z kolei są reżyserzy, którzy zawsze wiedzą lepiej. Wygłasza taki swoje uwagi, jakby stał na ambonie. Jest najmądrzejszy. Aktor nie musi myśleć, ma być posłuszny. Przypominam sobie okres, gdy toczyliśmy spory: kto jest twórcą, a kto artystą. I raz zaprotestowałam. Powiedziałam: nie. Ja też jestem twórcą i artystką. Pan nie jest w remizie strażackiej, żeby nami komenderować. My wszyscy tworzymy ten teatralny wszechświat. Jeśli nie ma między nami porozumienia – to powinniśmy się rozstać.
– Młodsi koledzy – czy płynnie wtapiają się w zespół? Podobnie jak wy czują i rozumieją teatr?
– My ich… nie znamy. Nie rozmawiamy ze sobą. Nie mamy żadnego kontaktu. Słowo harcerza. Nie znamy się.
Teatr był zawsze takim… miejscem na chwilę. XIX wieczni aktorzy byli nieustannie w drodze. Zawierali kontrakty na sezon, na rolę. Wybierali oferty połączone z mieszkaniem, z opierunkiem. Życie wagabundy i aktora to była jedność… Później – najlepsi z nich ciągnęli do wielkich teatrów jak ćmy fruną do światła. Nająć się choćby tylko za halabardnika lub trzeciego członka chóru, ale w dużym mieście, gdzie jest teatr prawdziwy. Przed wejściem do takiego teatru – wiszą plakaty. A na nich nasze nazwiska…
– Zagraliście wszystkie wymarzone role?
– Ja powiem. Chciałabym zagrać w „Stara kobieta wysiaduje” albo w „Matce” Witkacego”. Także w „Z życia glist”. Marzy mi się Witkacy. Zagrałam tylko w „Oni”.
– Nic prostszego – wystarczy mieć swój teatr.
– Moim zdaniem, ludziom spodobałby się teatr klasyczny w absolutnie czystej formie i równie klasycznej scenografii. Taki teatr z idealnym podawaniem tekstu, pełen wszystkich tych starych bibelotów, zaszczypek, kostiumów. Buty na kieliszkach, tiurniury, peruki, muszki. Wszystko to, czego już od lat w teatrze nie doświadczymy. Teatr z przecudną, przepiękną bajką dla dzieci, aby mogła rozwijać się wyobraźnia najważniejszej i najbardziej wrażliwej widowni.
– Czarodziejka… – Zbyniu, chyba jednak też rozmarzony, uśmiecha się dyskretnie.
– E tam – ja góralka jestem, taka co to ma ciupaskę za pasem i czarne podniebienie. Nasz przyjaciel podczas ostatniego Sylwestra powiedział mi: wiesz co, Gośka, kocham Cię za to, że walczysz do końca, wszyscy już dawno się poddali, a Ty dalej swoje”.
– Brawo! Idea godna standing ovation! – podnoszę zaciśnięte kciuki.
– Oklaski to były kiedyś… – Zbyniu już nie zaskakuje mnie swoim realizmem. On, życiowo i jako aktor zawsze stoi na… trzech nogach.
– Kiedyś kurtyna szła w górę i w dół. Kilkanaście razy. Dziś – koniec spektaklu mogę porównać do efektu, jakby sobie dwóch facetów dało raz po pysku.
– Ale publiczność wali do teatru, niemal be przerwy. Nie ma pustych widowni.
– Tak, to prawda. Wprowadzono dodatkowe spektakle na godzinę szesnastą. Nierzadko w fotelach zasiadają ludzie, którzy przed chwilą zjedli obiad. Przybiegli do teatru. A tu wygodnie i ciemno. Usypiają po kilku minutach. Nie dlatego, że sztuka czy gra aktorów ich nuży. Tu działa natura, organizm.
– A wy, aktorzy, nie ulegacie rutynie i zmęczeniu? „Mayday” – tysiąc razy przy pełnej widowni. „Kolacja dla głupca” – to kolejny spektakl, który może odnieść podobny sukces. Ile razy można być na scenie spontanicznym i odkrywczym, twórczym, szczególnie w sztuce-samograjce?
– Każdy spektakl jest inny. Tę barykadę za każdym razem bierzemy tak, jakby to była premiera. Ja zawsze wychodzę na scenę z takim nastawieniem.
– Skoro o tym mówimy… Yasmina Reza napisała sztukę „Sztuka”. W Teatrze Starym przygotował ją Krystian Lupa. Na scenie trzech przyjaciół. Są jak muszkieterowie. Jeden za wszystkich… Nagle odkrywają, że nic ich nie łączy. I Lupa opowiedział tę historię bardzo poważnie. Prawie, że okrutnie. Strasznie wielki dramat. Premiera. Wszystkie miejsca zajęte. Im bardziej dramatyczna scena, tym publiczność głośniej się śmieje. Podobno w połowie spektaklu wszyscy na widowni wyli ze śmiechu. Lupa wstał i wyszedł. „Chamstwo, oni nie znają się na sztuce, nikt na niczym się nie zna w Krakowie, a przede wszystkim w Starym Teatrze”.
– Publiczność, publiczność… Jak wspaniałym miejscem byłby teatr, gdyby nie ta… publiczność! – insynuuję.
– Podobne anegdoty moglibyśmy przytoczyć z naszego rodzimego podwórka. Ale tu znów dochodzimy do kwestii naszego wewnętrznego wyobrażenia o naszym zawodzie. Istotne znaczenie w kształtowaniu naszej osobowości ma jednak dom, wykształcenie, wzorce osobowe. Ja mam wiele w sobie z mojego taty, górala. Tatuś był „życiowym” artystą. To człowiek pogodny i spełniony. Przykład… Jesteśmy na weselu u mojej kuzynki w górach i siedzimy przy stole, a mój tatuś… upatrzył sobie jakąś pańcię po drugiej stronie stołu i mówi tak:
Gdybym ja miał taką panią
To bym ciągle patrzył na nią.
Jeszcze bym się na nią układł,
Żeby mi jej nikt nie ukradł.
– Takie wierszyki tworzył mój tatuś.
– Oj, jak sobie przypomnę… – Zbyniu znów znika za kulisami wspomnień. – Chata niezbyt obszerna, bez wody i prądu. Surowość i prostota. Balowaliśmy przez tydzień. I po tygodniu, rano, rąbię solidne polano. Trzeba w piecu napalić, dzieci umyć, nakarmić, chałupę ogrzać. Przychodzi mój teść. Kiwa głową. „Zbyniu, Zbyniu…” mówi. „Musimy się opanować, no przecież nie możemy tak żyć…!”
– Pić… – Gośka sufluje słówko.
– Żyć… – Zbyniu nie wychodzi z roli. – „Ja to jestem już stary, ale ty – ty jesteś młody, musisz się opanować”. Przejęty tymi słowami, skarcony, ale jednocześnie wzmocniony – rąbię dalej. Teść wraca po chwili. „Zbyniu” – pyta drżącym głosem, – „a nie masz gdzie czegoś, tak na jeden łyk?”
– Syn jest waszym recenzentem?
– Oboje z synową obejrzeli „Gość-inność”. Byli zdziwieni. Może nawet oburzeni. Jak my możemy tak ingerować i wkraczać w życie tego uchodźcy?
– Mówili, że my tego uchodźcę udupiamy – potwierdza Zbyszek.
– Nasz syn jest niezwykle wyczulony na wszelkiego typu poprawność. Wykluczone, by można kogoś nazwać… bo ja wiem – pedałem. Dla tego pokolenia kwestiami fundamentalnymi są odrębność, autonomia i niezależność jednostki. My, to znaczy scenariusz sztuki tak zakłada, Baśka i Heniek w pewnym sensie ubezwłasnowolniamy tego uchodźcę. Uszczęśliwiamy go na siłę.
– Naszego syna kręci, jak on to mówi – filozofia stosunków międzynarodowych. Odrębność i niepowtarzalność jednostki są wartością najwyższą – Zbyniu cyzeluje każde słowo.
– A góralska filozofia? Przecież wasz syn nie wziął się z niczego? – teraz ja się buntuję.
– On jest po szkole tischnerowskiej. Tak w skrytości ducha to sobie myślę, że uwagi naszego syna do dramaturga mają bardzo głębokie podłoże humanistyczne.
– Gośka…
– Możesz się śmiać, ale ja tak pomyślałam.
– Trochę nie rozumiem. W sztuce zaczynacie tańczyć. Wy inicjujecie swój taniec, tak mocno zakorzeniony w waszej tradycji. Po chwili wasz gość proponuje swoją muzykę, rytm, temperament. Wy to akceptujecie. We trójkę tańczycie taniec nowy, wyrosły z tej już teraz wspólnej tradycji, zrodzonej przed chwilą… No przecież to jest tak oczywiste partnerstwo, poszanowanie, koegzystencja – i to radosna!
– Ale być może część młodego pokolenia, owszem, chce pomagać, sprzyjać i wspierać innych ludzi, jednak zachowując pewien dystans. Nic na siłę.
– Nie zgadzam się! – dopowiadam już ściszonym głosem. – Ten gest matki, która znużonego, usypiającego chłopca tuli jak syna, pocałunkiem życzy mu dobrych snów – ten gest nie ma żadnej narodowości.
– My w tym przedstawieniu nie rozstawiamy żadnych barier. Ale nie mówimy, że ich nie ma – oznajmia Zbyszek.
– A może powinniście? Ta sztuka nie jest publicystyką tylko. Jest ekumenicznym moralitetem. I oskarżeniem. Ale także pokazuje konkretne rozwiązania. To teatr, który nie jest obojętny. Brawo dla dramaturga! Poza tym – każdy z nas, widzów, odbiera waszą interpretację na swój sposób. Aktor stara się, jak stachanowiec, stworzyć postać. A widz – bezwzględny weryfikator, jednym gestem, może – jak się okazuje – zburzyć cały ten wasz aktorski monument. Tym trudniej, im wasz kunszt i warsztat będą szczere i uczciwe. Przemyślane i wyważone. To jest pytanie o dobre aktorstwo. O zawodowstwo.
– Mogę? – Gośka obie dłonie ułożyła na blacie kawiarnianego stolika. – Graliśmy z Trellą w „Wariacjach Tischnerowskich”. Najpierw występowałam z Jackiem Polaczkiem, ale Jacek odszedł. A wtedy reżyser Artur „Baron” Więcek wspólnie z Adamem Opatowiczem zaprosili Jerzego Trelę. On po odejściu żony intensywnie podróżował po kraju. „Jureczku, wytłumacz ty mi, dlaczego z tej naszej szkoły wychodzi tylu niedobrych aktorów?” I on tak się najpierw na mnie żachnął. Zapomniałam, że przecież przez wiele lat on był rektorem tej uczelni. „Bo widzisz Gosiu”, mówi, „oni teraz wszyscy, grają w tych serialach i nikt z nich nie szanuje zawodu. Po roku pracy w takiej sieczce to nikt z nich już do teatru nie wróci”.
– Dziś – Zbyniu ręką zatoczył koło w geście zamykającym kwestię. – Każdy może zostać aktorem.
– Każdy czuje, że nim jest, i to oscarowym! – dodała Gosia. – Na szczęście jest jeszcze publiczność. Tylko ona jest w stanie przebić każdy aktorski balon pychy. Ona nas „certyfikuje”, namaszcza, czyni… aktorem.
– Czyli – kim?
Spojrzeliśmy na mrugające światła sygnalizacyjne niewielkiej jednostki, która właśnie płynie środkiem odrzańskiego kanału. Łuski wiecznie rozedrganej powierzchni rzeki mają moc hipnotyczną, magiczną. Jak kurtyna… Jak teatr… Jak aktor…
Aktorka Teatru Polskiego od roku 1990. Absolwentka Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Krakowie. Zadebiutowała w roku 1982 w Teatrze im. Juliusza Słowackiego w Krakowie, w spektaklu „Niebieski Ptak”, M. Maeterlincka, w reżyserii Haliny Gryglaszewskiej. Związana z teatrami: Teatrem Zagłębia w Sosnowcu i Teatrem im. Stefana Jaracza w Olsztynie, a także z Teatrem Telewizji, w którym zagrała w spektaklach Tadeusza Ryłko – Niobe – Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego (1983) oraz Wyrok – Fontana Ciro (1985). (zdjęcie: Facebook Teatr Polski)
Aktor Teatru Polskiego od roku 1990. Absolwent Wydziału Aktorskiego Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Krakowie (1982). Zadebiutował w roku 1976 w Teatrze Ziemi Pomorskiej w Grudziądzu w spektaklu „Dziś do ciebie przyjść nie mogę…” Lecha Budreckiego i Ireneusza Kanickiego, w reżyserii Bronisława Orlicza. Związany z teatrami: Teatrem im. Aleksandra Fredry w Gnieźnie, Teatrem Zagłębia w Sosnowcu i Teatrem im. Stefana Jaracza w Olsztynie. Od roku 1990 na stałe związany z Teatrem Polskim w Szczecinie. (zdjęcie: Facebook Teatr Polski)