Stare miasto to jak portret przodka. Bywa, że koncentrujemy się na samej ramie. Ważne, aby była duża, większa, bardziej okazała bo wtedy lepiej wyeksponuje nasze… nic.
Nie lubię starych miast.
W takim samym stopniu nie lubię też nowych. Może nawet jeszcze bardziej.
Żaden element miasta nie wzbudza we mnie emocji.
Jak można mówić: kocham to miasto. Albo jakiekolwiek inne.
Kochać nie istnieje bez wzajemności. Może być co najwyżej cierpieniem.
Miasto jest takim czymś najbardziej niczym.
Składa się z byle czego, byle jak i w nie wiadomo jakim celu skumulowanego.
Żadne miasto nie jest zorganizowanym ani zaplanowanym przedsięwzięciem. Najwyżej jego fragment.
Zmienia się w zależności od widzi mi się tego, kto ma pieniądze na jego, miasta, rozbudowywanie, przebudowywanie, odmienianie, zniekształcanie, upiększanie… Ileż maskujących określeń wymyślono na legendowanie działań pozbawionych zazwyczaj wyalienowanych, zrywających z wizją poprzedników, nakierowanych na oryginalność i wyjątkowość. Nie inaczej jest w dużych firmach, biurach, organizacjach. Taka jest prawidłowość. Zostajesz kierownikiem – MUSISZ wprowadzić istotne, fundamentalne zmiany – swoje porządki. Nikt przed tobą przecież nie wiedział, co i jak trzeba było zrobić. Ale ty wiesz. Ty się od razu na wszystkim znasz.
Zanim awansujemy – chodzimy jak ktoś z pełnym pęcherzem. Nogi taki jeden z drugim ściska, syczy, garbi się, przysiada, wstaje, myśli – e tam, rozchodzę. Ale nie. Pęcherz pełny nie odfrunie jak gołębica.
Więc gdy już z nominacją lub mandatem społecznym zsiądziesz w gabinecie, zdejmiesz marynarkę, poluzujesz krawat, odepniesz guzik koszuli, podwiniesz nieskładnie rękawy to wtedy…
zaczniesz budować twój Rzym.
Jeszcze się – to tak przy okazji – taki nie narodził, co zwijałby miasto, ograniczał jego rozwój, kompaktował funkcje, a w końcu – zlikwidował. Nikomu przez myśl nie przemknie, że miejscu, na którym postawiono miasto – należałoby przywrócić tego miejsca natywny charakter. Naturalny. Otóż taka procedura nie istnieje.
Wiem. Słyszę aż tutaj to głośne stukanie się w czoło niekonwencjonalnych czytelników. Ten dźwięk to dowód, że w wspomnianych głowach panują dobre warunki akustyczne. Czyli – próżnia.
Chociaż nie… Zaraz… Dźwięk rozchodzi się z prędkością ponad trzystu kilometrów na jednostkę czasu. A w próżni nie rozchodzi się w ogóle. Bo dźwięk to fala, czyli rezonans, czyli żeby się rozchodził, to musi się najpierw rozbujać. A jak nie ma powietrza, to próżnia się nie rozbuja. Przecież to jasne!
Oczywiście, to z chemii miałem tróję. A nie z fizyki! Proszę? Z fizyki miałem plus. Tróję plus.
Więc – miasto. Tak jak religia – powstało jako narzędzie do zarządzania innymi.
Miasto zniewala. Nie można w nim nie handlować. Nie da się miasta nie rozbudowywać, a to oznacza ściąganie nowych rąk do pracy. Nowych mieszkańców. O! Murarze! Człowieku, tym to się powodziło. Ciągnęli mury do góry, a za swoją robotę zawsze zapłatę brali też z góry.
Co jeszcze mam napisać, żeby wszystkim miasto do końca obrzydzić i tezę moją potwierdzić, że miasta kochać nie można?
Kiedy pewna moja – jak mi o tym sama kiedyś powiedziała – narzeczona wkładała tę pomarańczową bluzkę (za duża na nią była i biustu w ogóle nie można było dostrzec) to mówiłem jej, że wolę ją w innej bluzce. I mówiłem prawdę. Jak wkładała tamtą inną, to od razu w lewym ramieniu coś czułem. I potem to szło za łopatkę i dalej.
– Nienormalny jesteś – mówiła, gdy prosiłem, żeby się szybko w tę pomarańczową, ale tylko na chwilę, przebrała. Dreszcze momentalnie zanikały. A przy tej właściwej – nie wiedzieć skąd, znów mnie łaskotało.
A jak idę przez miasto – to kompletnie nic mi się nie łaskocze. Bez względu na tego miasta kolor lub fason.
Zacząłem więc studiować miasto, poznawać zakamarki, szukać choćby strzępy jakiejś jego urody. Ba! Postanowiłem zdawać na architekturę. Zacząłem pobierać prywatne lekcje rysunku. Tylko, że… akt interesował mnie przede wszystkim. Akt jako przykład harmonijnej struktury urbanistycznej, ma się rozumieć.
Nic.
Nawet mi nie drgnęło. Sięgnąłem więc po stare albumy ze zdjęciami. Akurat w planie podróży miałem wtedy Bremę i Pragę. Może tam jakiegoś bakcyla wchłonę, zrozumiem i nauczę się miłości do starego miasta? Trafiłem na Praską Złotą Uliczkę. Potem bremeński Schnoor. Buda i Peszt, Montparnasse, kopenhaska Nyhaven, itd., itp. I jakbym w wir jakiś wpadł. Azja, Ameryka, południe Polski, Frankenwald, Starsburg, zakamarki Alzacji, Biskaje. A Holandia? A Belgia?
I zachorowałem. Ale to jak! Aparat fotograficzny wręcz pęczniał od zdjęć. Podczas jednej z podroży zacząłem słuchać w aucie znakomicie przeczytanej przez Zbigniewa Zapasiewicza powieści Ildefonsa Falkonesa o katedrze w Barcelonie.
– Ci bastaixos … – myślałem.
Przecież ja ich widziałem, czułem te strugi potu na ich skroniach, te zakrwawione i poranione palce, które wbijali w chropowatą powierzchnię przenoszonych na plecach kamiennych bloków. Nieśli je z portu na budowę katedry dla ich Najświętszej Panienki.
Miliony, miliony i miliony ludzi budowały miasta! Ludzi nie ma. Miasta stoją.
I już, już chciałem te emocje nazwać, już chciałem za Petrarką zawołać, ale kamień rozsądku właśnie w tym momencie upadł mi na paluchy prawej stopy.
Zawyłem z bólu. I ze złości. Z mojej emocjonalnej niedorosłości.
Miasto zacząłem nienawidzić jeszcze bardziej niż kiedykolwiek i cokolwiek.
Widzę tych zachwyconych, uduchowionych turystów, łkających z zachwytu na Złotą Uliczką. Pstrykają zdjęcia, stają w drzwiach miniaturowych drzwi. Rosłe, uwydatnione kobiety, karczyści mężczyźni – wszyscy cmokają, kupują pocztówki, landszafciki, breloczki i miniaturki.
– Piękne, cudowne, jak z bajki.
Z bajki, w której nigdy nie chciałabyś zamieszkać. A ty nie zmrużyłbyś oka w tych klitkach, mniejszych od więziennych celi. A historia tych domowych przylepek, przyczepionych do miejskich czy zamkowych murów – wprost oburza. Aby tak się stało – spójrz na Złotą Uliczkę jak na miejsce, w którym spędzisz całe życie. Nie? Dobrze, niech będzie cudowny Schoor. Ale z epoki. Z nocnikami opróżnianymi znienacka na głowy przechodniów. Meldujesz się?
Od ilu lat człowiek stąpa, bo świecie?
A od ilu lat wznosi metropolie, osady i miasta? Od zawsze.
To bowiem jest nieuświadamiana cecha rodu ludzkiego – robić wszystko lepiej, żeby nam było gorzej.
Znamienną cechą rozrastającego się miasta jest to, że szpitalami dla wariatów obrasta, pisał Art Buchwald, amerykański dziennikarz i eseista, satyryk polityczny, laureat nagrody Pulitzera.