W tytule tych rozważań nie ma cienia przesady.

Stettin nigdy nie był miastem morskim.

Szczecin nigdy nim się nie stanie.

*** PODAJ, PROSZĘ DALEJ ***

Wracam do spotkania Książnicy, do promocji nowych zeszytów wydanych nakładem Gospodarza, ale przede wszystkim Szczecińskiego Towarzystwa Kultury.

Ryszard Kotla, niestrudzony wojownik i propagator szczecińskości, zebrał kilka faktów w sprawie tak wstydliwej, że aż głupio mi o niej pisać. Tym bardziej, że sam i instytucja, którą w czasie ustawiania masztu Kapitana Konstantego Maciejewicza – reprezentowałem – jednak przez lata milcząco przyglądałem się losom masztu Kapitan Konstanty Maciejewicz. Zrobiłem reportaż, opowiadałem o kapitanie, o Liceum Morskim w telewizyjnym Magazynie MORZE, ale tylko tyle.

Tak jak w poprzednim felietonie napisałem w odniesieniu do Sediny, witającej gości przyjeżdżających do Stettina: nie my ją tam ustawiliśmy i nie my powinniśmy ją usuwać (bo przecież nie raziła uczuć patriotycznych, nie wiązała się z przemocą i zbrodnią, nie gloryfikowała przemocy), podobnie powiem o maszcie. 

Maszt, postawiony u wlotu Trasy Zamkowej do Szczecina był – jak uznano w swoim czasie – dobrym znakiem poświadczającym charakter miasta, które ten maszt za swój symbol wybrało. Sedina ucieleśniała żywioł handlowy, morski, żeglugowy, gospodarczy. Maszt – choć żadnym dziełem sztuki nie był, ale przykładem kunsztu inżynierskiego – tak – potwierdzał, że „wjeżdżamy na pokład” portowego, morskiego, stoczniowego miasta.

Maszt taki w Kielcach czy Sanoku mógłby wzbudzać zdziwienie, ale bez wątpienia byłby ciekawostką i chlubą miasta.

– A my mamy maszt ze statku!

– Naprawdę?

– Chodź, pokażę ci.

– No, rzeczywiście, ale wielki! To takie maszty są na statkach?

Oni maszt ten postawiliby w centrum, obok katedry i ratusza. My zdecydowaliśmy się na okolice historycznych rogatek.

Masztem kazano opiekować się Muzeum Narodowemu. Dyrektor nie krył wstrętu wobec powierzonej mu misji. Pamiętam, jak przed laty narzekał na brak fachowców, na drogie farby do konserwacji metalowych rur i prętów. A naszą ostatnią rozmowę, bodaj cztery miesiące temu, rozpoczął od zaskakującego pytania.

– A jakie jest twoje zdanie w sprawie masztu?

Tu zdradzić muszę pewien fakt, który można byłoby uznać za czyn chuligański.

W recenzji dla jednej z gazet, pisząc o skandalicznie małej scenie Teatru Współczesnego i nawiązując do sporu: Teatr – Muzeum, zaproponowałem, żeby się dyrektorzy tych instytucji… zamienili. Muzeum niech przejmie powierzchnie teatralne, a teatr niech rozwinie skrzydła w salach wystawowych.

Bo jak inaczej zareagować za szczeniacki spór, trwający od wielu lat, między instytucjami kultury, które jak koguty ze sobą walczące, przy finansowym, żałośnie niskim wsparciu ze strony ich sponsorów, walą się po łbach aż krew tryska.

Do wspomnianej recenzji wrócę niebawem. Nie, nie ukazała się. Bo media szczecińskie piszą wyłącznie o tym, że odbędą się legendarne, wyjątkowe, wspaniałe, unikatowe imprezy, koncerty, wystawy. Ale czy takimi się rzeczywiście okazały – żaden pismak nawet nie piśnie.

Nie rozmawiamy o sprawach ważkich, kłócimy się o byle co. Bo tak łatwiej? Bo na tyle nas stać? Po to człowiek zostaje dyrektorem, żeby się z innymi oficjalnie i pod dywanem kijami okładali? 
Ale ring dla tych połajanek należy do władz miasta. 

Maszt – zdemontowano (straszne pieniądze) i – by skrócić opowieść – po remoncie, znów ze wstrętem postawiono, ale na Łasztowi. W tamtejszym ścisku i tłoku, do dziś UWAGA – bez zamontowania obok masztu tablic informujących o dziejach urządzenia, o Słynnym Szczecinianie, z którym maszt się łączy. Jakiś czas temu uznano, że ten maszt jest czy też pełni funkcję zastępczego pomnika ku pamięci wybitnego polskiego marynarza i żeglarskiego wychowawcy P O K O L E Ń polskich marynarzy, człowieka, o którym mówi się, że był „kapitanem kapitanów”.

Kiedy maszt stawiano, dyrektorem muzeum był prof. Władysław Filipowiak. Oj, lubiliśmy się z profesorem w sposób szczególnie szorstki. A jak wiadomo, powierzchnie szorstkie, jak się już spotkają, to ich rozłączenie nie bywa proste. Do tego stopnia nie mogliśmy bez siebie funkcjonować, że wykorzystywaliśmy pracę, radio i tv, by ponad szczecińskimi głowami – przerzucać się racjami.

Szczodrość gestów i prezentów, jakie sobie serwowaliśmy – nie miała granic i umiaru. Stanęło na tym, że ja darowałem profesorowi s/s „Sołdek” a profesor gotów był mi w rewanżu podarować… krowę, co uwidoczniono w wytłuszczonych nagłówkach prasowych.

Właściwie… właściwie – o czym to ja piszę?

A – o tym samym. O tym, że nigdy nie byliśmy, nie jesteśmy i nie będziemy tzw. miastem morskim. Bo jak się okazja trafiła, by tę morskość manifestować – to ją rach-ciach torpedujemy i zatapiamy.

Dyrektora Karwowskiego nie uwiodłaby nawet Mona Lisa w marynarskim (mokrym) podkoszulku. Bo Lech morza specjalnie nie lubi. Rzeczywiście, nie zapytałem, ale może ma wrodzoną artystyczną chorobę morską. Bo pomijając wszystkie aspekty sprawy jako muzealnik, eksponujący „dzieło inżynierskie”, powinien jednak je podpisać, zidentyfikować i potraktować profesjonalnie. Lechu, nie miałeś kasy na postawienie tablic informacyjnych? Serio?

Ryszard Kotla w swoim zeszycie morskim zebrał fakty. Te, odnoszące się do patrona, do statku s/s „Kaszuby”, które było siedzibą Liceum Morskiego im. Kpt. Konstantego Maciejewicza. Wtedy statek przyjął imię Kapitana. Już choćby dla przypomnienia tego faktu warto zajrzeć do publikacji. Takie rzeczy się działy w Szczecinie! Szkołę mieliśmy na statku!

Z perspektywy lat, z temperatury wielu, bardzo wielu rozmów z kapitanami Huzą i Prüfferem mam świadomość, że wszyscy przegraliśmy sprawę Liceum Morskiego. Wszystko przegrywamy. Mistrzowie świata á rebours!

Kolejny kuriozalny temat na dumnym pobojowisku szczecińskiej morskości.

Ryszard Kotla opowiada o remontach statku, o ludziach, którzy przebudowali statek na… szkołę! Na pokładzie statku, pod tym masztem, do klasówek i pierwszych rejsów przygotowywały się setki przyszłych marynarzy! Hallo! Powtórzyć to zdanie?

I tym ludziom odmówiono prawa do morskiej pamiątki, , przegoniono ich jak sztubaków? 

Dla nas pamiątką jest… grób. Liczy się martyrologia.

To zupełnie zrozumiałe i całkowicie oczywiste przypominanie o marynarzach, którzy nie powrócili z morza. Ale tym, którzy na nim ciągle pracują – odmawia się drobnej, charakterystycznej i wyjątkowej, bo możliwej do zasinienia tylko na wybrzeżu – pamiątki? Atrybutu ich tożsamości zawodowej, poświecenia, oddania pracy.

Podczas dyskusji w Książnicy ktoś podjął kwestię, aby kotwicę, ustawioną na cokole dawnej Sediny… usunąć. Tego dnia było gorąco, wręcz upalnie. Ale żeby aż tak? Skąd w nas ta łatwość w obalaniu NASZYCH pomników?

Nie ma znaczenia, czy Sedina była dziełem sztyki, czy maszt z Maciejewicza jest arcydziełem inżynierskim. To wszystko nie ma znaczenia. Bo to są nasze emblematy, avatary, skróty, takie emotikony, chrakteryzujące nas i tylko nas, ludzi stąd, ze Szczecina, wiadomo, morskiej stolicy Marsa.

*** PODAJ, PROSZĘ DALEJ ***

Cdn

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *