W tytule tych rozważań nie ma cienia przesady.
Stettin nigdy nie był miastem morskim.
Szczecin nigdy nim się nie stanie.
_____________________________
*** PODAJ, PROSZĘ DALEJ ***
—————–
„Morskie pamiątki Szczecina”.
To piąty zeszyt wydany nakładem Książnicy oraz Szczecińskiego Towarzystwa Kultury.
Tekst – Maria Łopuch.
Krótki, rzeczowy rejestr sentymentalnych acz wagowo trudnych do uniesienia pod każdym względem, morskich elementów – emblematów Szczecina. Tu nazywanych często symbolami i pamiątkami w roli argumentów potwierdzających morski charakter Szczecina.
Z tym ostatnim twierdzeniem nie zgadzam się od siedmiu już opublikowanych felietonów.
I wracać do przytoczonych argumentów sensu nie widzę.
Do wydawnictwa mam właściwie tylko jedną uwagę – zabrakło mi mapy miasta z zaznaczeniem miejsc, na których wyrzucono, to znaczy: umieszczono, zlokalizowano, umiejscowiono, wyeksponowano, uhonorowano te wszystkie kotwice, śruby okrętowe i łańcuchy.
To takie elementy królewsko-morskiej biżuterii miasta.
I uwaga druga – na świecie urządza się przy muzealne skanseny, baseny i nabrzeża z przycumowanymi jednostkami historycznymi. Właśnie to „przywiązanie do okrętów – jak pisał Conrad – niestrudzonych służebników naszych nadziei i naszej godności” jest potwierdzeniem tzw. miłości do morza. My wybraliśmy wariant „light” tego uczucia, może nawet interesujący, ale czy potwierdzony skutecznością edukacyjną? Trudno przenieść gmach, w którym kpt. Maciejewicz uruchamiał Wydział Nawigacyjny szkoły morskiej, a co dopiero tzw. Wały Macaja, jak swojsko nazywano usypiska od strony ul. Sikorskiego, ale niewybaczalnym błędem dyrektora Władysława Filipowiaka z Muzeum Narodowego w Szczecinie było oddanie Gdańskowi parowca „Sołdek”, w latach 80. XX wieku.
To osobny temat, który przez kilka lat zajmował świetnego archeologa i do dziś ciągle młodego, piszącego te słowa reportera. Na tym polu, z naturalnych względów, zostałem sam, a o moim sporze z Dyrektorem, dotyczącym s/s „Sołdek”, nikt już nie pamięta. Na łamach prasy czy w radiowym archiwum wiele jest emocjonalnych akcentów tej szczecińskiej debaty nad postawieniem statku, który mógłby stać się (jak ma to miejsce w Gdańsku) elementem morskiego skansenu w Szczecinie i maszynką do zarabiania turystycznych pieniędzy.
Tematu Liceum Morskiego – wywoływać nie będę. Bo to nie seans spirytystyczny, a statek, jak się pewnie niektórym wydaje – duszy nie ma. Z kolei „wywołanie” iluś tysięcy ton stali byłoby zadaniem ambitnym, ale nawet dla sił nadprzyrodzonych – być może wykonalnym?
Tytuł publikacji – ryzykowny: Morskie pamiątki Szczecina.
Idzie mi o wyraz: pamiątka. Czyli – element przeszłości. Potwierdzenie czasu minionego.
Bezpowrotnie. Innej funkcji pamiątka nie pełni. Łzy wzruszenia nie wyciśnie. Co najwyżej – rdzę.
Nie widzę sensu, aby np. analizować okoliczności, które zdecydowały o położeniu tej czy tamtej śruby w tym albo innym miejscu. Komu z obecnego pokolenia szczecinian mówi coś termin „zapomniany strajk”? A jak odczytają go nasi prawnukowie?
Cóż to za metoda upamiętniania niezwykle ważnych wydarzeń przy użyciu słowa: „zapomniany”.
Przedziwna konstrukcja stylistyczna.
Albo – gdzieś zauważyłem nazwę „Strajku Kobiet”. Którego? Czym wywołanego, jak zakończonego. A ile było tych strajków kobiet? Ten był najważniejszy, bo…?
To tak jak celebrowanie stateczku z papieru, położonego na podeszczową wodę. Pokręci się taki batory, pokręci, nasiąknie wodą i zatonie, uprzednio wracając do stanu zwykłej, pustej kartki. Teraz – mokrej.
Nazewnictwo ulic i miejsc to radosna twórczość nie mająca żadnej myśli przewodniej. Jest coś do nazwania? No to siup: ul. Stępki, ul. Komina, ul. Zęzy albo ul. Majtka. Proste? Można?
Autorka publikacji nie odnosi się do tych niezwykle ważnych i zupełnie nie funkcjonujących w świadomości szczecinian elementów ich codzienności. A to one właśnie mogłyby wnieść coś ważnego, merytorycznego w postrzeganie morskości miasta. Tak, mówię o nazwach ulic.
Te, które są – dziś funkcjonują jak bezzębne rekiny.
Ostatnio zatrzymałem się przy skrzyżowaniu Maciejewicza i Ledóchowskiego. Nikt z zagadniętych mieszkańców osiedla nie wiedział, kim byli patroni tych ulic? Nie dalej jak dwa tygodnie temu podjechałem pod „szuwarowe” skrzyżowanie Salińskiego i Papugi. I znów – nikt nie wiedział, kim był Stanisław Maria Saliński.
Ludzie złoci!
A dźwigi nazwano „dźwigozaurami”. Cóż za dezynwoltura. Chwila słabości wywołana medialną popularnością właśnie dinozaurów. Tak Hollywood buduje nam szczeciński patriotyzm. Jakiś niedouczony i pozbawiony refleksji decydent wpadł na „genialny” pomysł, by tak nazwać portowe konstrukcje inżynierskie. A gdyby ów decydent był w danej chwili pochłonięty opowieściami o zombie albo żółwiach Ninja (ewentualnie „Psi patrol”), to co wtedy? Mielibyśmy dziś morskie atrybuty miasta z pancerzem na grzbiecie? Dźwigi sterczą, podświetlone jarmarcznie i tandetnie kolorowymi ledami. Promieniują. Wartościami morskimi.
W latach 60. XX wieku marynarze przywozili z Włoch plastikowe gondole. Te miały miniaturowe lampeczki i pozytywkę. W niedzielę, marynarz otwierał okno, stawiał na parapecie gondolę, nakręcał sprężynę, wtykał baterejkę, jak mawiał zaprzyjaźniony Krzyś – a ludzie wychodzący z kościoła zatrzymywali się przed oknem i patrzyli na morski cud… Objawienie!
Archaniele Gabrielu, gdzie twój karzący miecz?
Oczekiwałbym od Szczecińskiego Towarzystwa Kultury jednak pewnej refleksji. Pełnienia roli otrzeźwiacza wobec samorządowych i magistrackich Wergiliuszy i Homerów, którzy tworzą szczecińską mitologię morska.
Wydawnictwo jest jednak, niestety, współfinansowane przez Miasto Szczecin.
No i wszystko jasne, powie ktoś. Jaki sponsor będzie finansował i wspierał krytykę skierowaną pod jego adresem?
Otóż, nic bardziej mylnego!
Z jedną z przedostatnich szefowych Wydziału Kultury UM rozmawiałem na ten temat.
– Ale my nie wnikamy w treść publikacji. Finansujemy je, jeśli zostały zgłoszone w odpowiednim czasie i trybie…
– …nie sprawdzacie opisu z gotowym „wyrobem”?
– Powtarzam – nie ingerujemy w treść. Dbamy i wymagamy, aby na okładce lub w uzgodnionym miejscu pojawiło się logo. Nasze logo. Miasta Szczecin. Sponsora.
– Ale takie wydawnictwa mogą być nieprofesjonalne, zawierać błędy, mijać się z prawdą?
– My nie wnikamy w treść…
Więc – można Miastu Szczecin nawet język w takim wydawnictwie pokazać, a Miasto i tak zapłaci. Co ważniejsze – nie zauważy tego naszego, językowego gestu w Jego stronę skierowanego.
Boże, Mój Boże i po co ja mam iść do nieba?
Przecież takiej swawoli i rozbisurmanienia jak w Szczecinie – nie znajdę nigdzie.
Hulaj dusza, kontroli rozumu nie ma!
p.s. Postuluję, aby STK przejęło od miasta funkcję nazywania ulic i kształtowania przestrzeni Szczecina w zakresie symboliki i nazewnictwa.
p.s 2 – dodaję dwa zdjęcia z zeszytu. Oba ukazują obiekt, w którym zorganizowano Morskie Centrum Nauki. Ciągle odnosze się z najwyższym szacunkiem do tego, kto uchronił nas od nieopatrznego nazwania obiektu w ten sposób: Centrum Nauki Morskiej. Brawo, punkt za czujność. Ale może niepotrzebnie się obawiam? Emerytowany kapitan może „naukowo” degustować lody, co ostatnio widziałem na FB. To taki morski „ceremoniał”, taka specjalność, taki sznyt…
Proszę popatrzec na te zdjęcia:
W tle MCN – zamek Książąt Pomorskich, dźwigi portowe i kościół szczecińskiej parafii ewangelicko-augsburskiej, zaprojektowany przez wybitnego przedwojennego architekta Wilhelma Meyer-Schwartau’a.
Proszę porównać te obiekty.
Architekt zaprojektuje wszystko, co zostanie mu zlecone. Otrzymuje założenia, wizualizuje obiekt, ten jest przez zleceniodawcę zatwierdzany.
Projektanci i budowniczowie Zamku, pan Schwartau od kościoła i wizjoner, który „zobaczył” w swojej głowie MCN. Co z tego porównania wynika?
Tam mi się skojarzyło…. Jakby kura zniosła kwadratowe jajko.
Brawo! Żadnej chyba kurze taka sztuka się nie udała. A w Szczecinie można? Można!